czwartek, 22 grudnia 2016

PARĘ WRAŻEŃ Z PRZEDŚWIĄTECZNYCH ZDARZEŃ.

Zastanawiające, że najlepiej opisuje mi się moje wpadki i porażki, a jak wszystko jest dobrze, to jest nudno..... Chyba dlatego tyle ich mi się zdarza, bym miała o czym pisać.....
Święta ,Święta, powroty w rodzinne strony, zakupy, zakupy, zakupy.....
W skrócie powiem, że kupiłam już milion rzeczy nie związanych ze Świętami, a już najlepszy jest różowy stroik na głowę na jakieś angielskie wesele chyba. Zabawa z nim przednia, nawet Synki mierzyły..... ;P
                                                                   

Oto on. Koszulka bynajmniej nie idzie z nim w parze..... ;)

Synki po przyjeździe do Babci zaczęły się rozkładać tzn. kaszleć , smarkać, kichać i tak mnie Małżu z Nimi zostawił i pojechał pracować do Pierwszej Gwiazdy niemalże.....
Babcia chcąc wnuki uzdrowić przytulała, ganiała po śniegu i mrozie i karmiła czekoladkami i mandarynkami, z czego One były bardzo rade, a ja następnie miałam Oska kaszlącego pół nocy i zasnął dopiero przed 3cią po inhalacjach sterydowych , które w końcu zdecydowałam Mu się zrobić, bo już znam te podstępne krtanie.....
W dzień wyglądał nieźle, mniej kaszlał, zabraliśmy się za robienie pierniczków, bo tego dzieci nie mogą przegapić. Upaćkaliśmy całą kuchnię i siebie, Wii miał brodę i wąsy z lukru i ozdobnych kuleczek, a Os całą buzię w pierniczkach......

                                                                         

Wyszły uroczo, czy może być inaczej? 

Babcia porobiła z nich choinki przetykane kwiatkami z opłatków, Żuk zaraz zabrał się za wykradanie kwiatków z choinek.....Ociekał lukrem, kąpiel wieczorna była więc bardziej niż wskazana.....
No i oczywiście okazało się , że Os jest cały w kropki.....
Od stóp do głów, po koniuszki uszu wyszła Mu wysypka, a ja najpierw oskarżyłam czekoladki i mandarynki Babci, potem sterydy wziewne, podejrzewałam także nowy płyn do kąpieli ze strażą pożarną o nienaturalnie czerwonym kolorze, po czym ujrzawszy Jego czerwone gardło i kiepski nastrój zawyrokowałam szkarlatynę..... (jakaś dziewczynka w przedszkolu Borsuka miała, więc pewnie Mały, co tam łaził czasem, się zaraził.....).
Pojechaliśmy oczywiście następnego dnia do przychodni przy szpitalu, mój charakterny Tatuś nie chcąc płacić za parking zaparkował sobie na wysepce między miejscami przeznaczonymi do postoju - zajętymi rzecz jasna, przed samym nosem pana parkingowego, nic sobie z niego nie robiąc.....
W przychodni usłyszałam, że za nic nie ma miejsc i mogę sobie iść wieczorem na pogotowie.
Ale że Os nie miał gorączki, to wróciliśmy do domu, obdzwoniłam pół świata i obcierając non stop nos Starszemu, który wpychał go do tortu czekoladowego Babci postanowiłam nazajutrz zrobić Osowi badania z krwi, czy On w ogóle ma te paciorkowce.
Zebraliśmy się następnego dnia po marudnej nocy dopiero koło 10 tj i zajechali do prywatnego laboratorium nr 1, a tu już zamknięte, 'Pani, z kogutami się wstaje w małych ośrodkach, tu już pozamiatane i badania pojechały.....'. No to pojechaliśmy do państwowego szpitala, gdzie jest ten nieszczęsny płatny parking, kolejka przed nim aut, a nam się spieszy. Mój Tatuś nie lubi czekać, wyminą trzy auta w kolejce, stanął obok pana parkingowego, który kipiał ze złości, a ja udawałam, że wtapiam się w fotel.
Spojrzał przed siebie - nadjeżdżało auto - zamachał do parkingowego coś w stylu 'daj se pan siana' i pojechał olewając wszystkich, a najlepsze, że nikt mu w końcu nic nie powiedział.....
Czemu ja nie jestem czasem taka jak Mój Tatuś.....
W szpitalu laboratorium do 11, więc wchodzimy, mówię , że chcę ASO zrobić,  a pielęgniarka bardzo miła grzeczna i ładna, ze srebrnym łańcuszkiem na obfitym dekolcie, mówi mi , że w małych ośrodkach robimy ASO tylko raz w tygodniu w środy o 12tj,(a to był wtorek).
Czyli jak przyszłabym w czwartek, to muszę tydzień poczekać.....
Raz w tygodniu przyjeżdża ktoś kto  umie to przeprowadzić, ustawia się kolejeczka i badamy.....
A może zdążymy już wyzdrowieć i z głowy mamy i my i oni.....
Na szczęście jest tam jeszcze jedna prywatna placówka nr 2 , która okazała się czynna do 12tj i wszystko zrobili mi od ręki i nawet morfologię,a wyniki mam mieć popołudniu na internecie, więc tak jak w wielkich ośrodkach niemalże, a Os mimo pobierania krwi z obu rączek wcale nawet się nie zająknął.....
Po zjedzeniu warzywnej zupy kremu pojechaliśmy (o zgrozo!) znów na nieszczęsny parking już do lekarza, bo dziś taki przyjmował, co to nikt do Niego nie chce chodzić, więc kazali nam przyjechać..... (w końcu ja nie stąd to pewnie się nie znam..... ;)
Tym razem Tatuś nie cackał się z parkingami tylko zaparkował centralnie na trawie ciesząc się jak dziecko, że ma dżipa i wjedzie w każde błoto.....
Lekarz, jak lekarz ( taki nieco opasły.....;) stwierdził, że nie jest to szkarlatyna, ale czy będzie nią jutro lub pojutrze , to nie gwarantuje..... (dobrze, że choć ASO mi to powie.....), w każdym razie dał syrop przeciwalergiczny i życzył wesołych świąt.....
Wracając do domu byłam lekko powiem zdenerwowana, szukałam w komórce na internecie miliona mądrych porad, moja piękna nowa szybka od telefonu mieniła się w zimowym słoneczku, a mi się ciągle otwierała reklama z jakimś reniferem i za nic nie mogłam jej zamknąć!!!!!
Cisnę ten krzyżyk w prawym górnym rogu i cisnę! Klnę pod nosem i cisnę z całą moją frustracja i irytacją! Te reklamy co wszystko zasłaniają i nie dają się usunąć powinny być zabronione, bo mogą prowadzić do niebezpiecznych zachowań!!!!!
Cisnę sobie cisnę i nagle pyk..... moja nowa szybka w telefonie wymieniana prawie miesiąc ( bo 2 tyg, robili, po czym zrobili źle i kolejne 2 tyg. poprawiali) zasłała się 'uroczymi' niteczkami, niemalże jak pajęczynka utkana przez pracowitą Teklę.....
W pierwszym moim odruchu miałam ochotę wyrzucić go przez okno, ale się opamiętała, że strata byłaby jeszcze większa. Teraz nie wiem jak to powiem Mężykowi, który to latał po serwisach z poprzednimi problemami. Muszę wymyślić jakąś groźną sytuację, z której uszłam z życiem i uratowałam pół świata i tylko jedna taka mała strata..... :>
Tego samego dnia wybrałam się jeszcze do spowiedzi, by przetrawić wszystkie perypetie lecznicze i nie tylko,
Wszedłszy do zapchanego kościoła pełnego ludzi, szykowałam się na godzinne dumanie w zakręcającej się kolejce do konfesjonału, ale że już mi się nie chciało myśleć, poszłam odruchowo za księdzem, który przechodził, że może gdzieś przysiądzie, a gdy zniknął mi z oczu stanęłam bezradnie w bocznej nawie i kątem oka spośród tłumu wyłowiłam czerwone spodnie, których właścicielem okazał się gestykulujący do mnie żywo Małż Belli. Podeszłam, a ten mi mówi, że zaraz zanim będę do spowiedzi, bo sprytnie sobie zajęli do fajnego księdza.....
Rzeczywiście tak było ledwo zaczęłam grzechy wymieniać, a ten mnie już sympatycznie żegnał życząc wesołych Świąt - w życiu się tak szybko nie wyspowiadałam, dzięki czemu mogłam z Bellą zahaczyć o dwa sklepy i doradzić jej w dylematach zabawkowych dla Jej Chrześniaka i jego siostry, a szwędanie się we mgle zamieść pod długie kolejki w kościele.....
Podsumowując - Os nie ma szkarlatyny, bo wyniki przyszły, inhalacje chyba Mu gardło leczą, bo z kaszlem lepiej, a w wieczornej kąpieli tak radośnie szalał, że 'wypsnęła' Mu się kupka do wanny, więc musiałam gwałtownie ewakuować Jego, kilka kaczek, żabę, ze trzy ryby , piłki i jakieś pojemniki  , po czym wszystko łącznie z Nim myć od nowa.....
Jaka piękna katastrofa.....

Choć śnieg stopniał, to choinka już ustrojona, więc można zacząć wczuwać się w świąteczną atmosferę - milion potraw do upieczenia, ryby do ukatrupienia, paniczny pęd po sklepach w poszukiwaniu beznadziejnych prezentów, sprzątanie w biegu po zaśmiecaniu, zaśmiecanie w trakcie wieszania lampek na barierkach balkonów,coś jeszcze nie napisane, coś nie wysłane, coś zapomniane i niedopowiedziane.....
Ale ja kocham nawet to -
taki już Urok zimowych Świąt.....

poniedziałek, 12 grudnia 2016

ROZTRZEPANYM BYĆ SIĘ ZDARZA.....;)

Przepisane z kartki z soboty :

<Z biegiem bloga stwierdzam, że wkrótce jeśli pójdę do pracy, trzeba będzie zmienić tytuł i zaczynają mi się nasuwać takie jak 'kawoholiczka' oczywiście pomijając 'pisoholiczkę',  bo to już słowotwórstwo, ale fakt, nie ma dnia, bym czegoś nie napisała i nie wypiła kawy.....
Hmm, jak to połączyć.....
Obecnie siedzę w Green Coffe, mam zakroplone oczy tropicamidem i właściwie nie widzę , co piszę, bo wszystko mi się rozmazuje, a bazgrzę to na przeterminowanym skierowaniu.....
Nie wiem, czy to rozczytam , zaraz idę na wizytę , na badanie oczu.
Hehe , zabawne, czuję się jak na haju, mocna kawa (americana, ale według mnie za mocna jak na ten rodzaj), drożdżówka z cynamonem (zamówiłam ją, bo wydawało mi się , że jest kakaem posypana, nie cynamonem, za którym nie przepadam;), na kolanie książka z półki, na niej kartka na której kreślę te słowa, a ludzie dziwnie się na mnie patrzą, pewnie także dlatego , że moje oczy po tych kroplach wyglądają jak oczy szopa ;B
Mogłabym tak całe życie spędzić - w przytulnych kawiarniach, z kawą i długopisem..... (oczywiście, nie na wpół ślepa ;)>

                                                                     

próbka mojego pisma
śliczności..... ;)

Jak widać, wszystko dało się rozczytać, choć pewnie nie każdy dał by radę, wizyta była przezabawna, bo zawieźli mnie tam Moi Chłopcy, a sami do Mężula pracy poleźli.
Ja udałam się na zakroplenie oczu i pobranie krwi, z czego okazało się , że na skierowaniu od Boczyny , co sylabizuje i upewnia się po dziesięć razy, nie ma jej pieczątki, więc musiałam znów do niej latać, na szczęście była w gabinecie. Oczywiście mnie przepraszała, ale za to teraz rozumiem czemu tyle razy się upewnia, jak coś robi, a z drugiej - > TO i tak NIE SKUTKUJE!!!!! ;)
Po zakropleniu 3 razy oczu, kazano mi czekać pod gabinetem z pół godziny, aż krople zaczną działać, ale ja oczywiście zjechałam windą do kawiarni, bo głodna byłam (na czczo przecież) i po co 30 min. marnować?!
Tu nastąpiło to co w notce wyżej ;) z czego dodam, że leciała przyjemna świąteczna muzyka, ludzi nie za dużo, wygodne fotele, szkoda tylko, że miałam tak mało czasu na celebrowanie chwili (o! o! kolejny pomysł na tytuł! dobra jestem w takim celebrowaniu.....;).
Wróciwszy w sam raz na wizytę dostałam receptę na okulary do czytania, choć doktorka kazała mi jeszcze raz sprawdzić i się upewnić przy normalnych oczach.... To co mi badała na poprzedniej wizycie?! Ogólne wrażenie?!
 Ech, żebym to miała pod domem, to czemu nie, co dzień bym latała.....
No nic, zadzwoniłam do Chłopaków, że już do Nich idę i szybko przebiegłam w ten deszcz, po drodze fotografując wystawę sukien ślubnych i nie tylko, bo była śliczna , nic że trochę mi komórka zamokła.....
Dotarłam do budynku pracy Męża, dumnie wkroczyłam do hallu w moich zamszowych kozaczkach na koturnach, widziałam już za biurem portierni Chłopaków czekających na mnie.
Nagle zachwiały mi się jakoś nogi na tej cholernie śliskiej posadzce, mokrej od wody z mych butów, a że miałam zaburzoną orientację, przez te oczy, to runęłam jak długa tuż przed bramkami wejścia do wind.....
Recepcjonista rzucił się mnie ratować ukrywając rozbawienie, a Moje Chłopaki stały jak wryte - była Mama i nagle znikła pod blatem.....
Pozbierałam się jakoś, Oni też się do mnie ruszyli pytając, czy nic mi się nie stało, ja głośno zaczęłam , że przecież nic nie widzę i to dlatego, a Mężul podłapał i zaczął tłumaczyć portierowi, że to dlatego, że byłam u okulisty itp. itd. (żeby nie było , że taka fajtłapa ze mnie....., a śliskie posadzki to niewinne?!?)
Szybko umknęłam do wind, cała spalająca się ze wstydu, obecnie siniak na kolanie ma kolor dojrzałego jabłka. Dzieciaki jednakże uważały, że to było przekomiczne.....
Po kolejnej kawie (nie przyznałam się, rzecz jasna, że już piłam ;), bieganiu za uciekającymi Małymi i podziwianiu widoków z 22 pietra zebraliśmy się do domu.

                                                                         

Chłopaki - samoloty

W drodze powrotnej musiał być wypadek tramwajowy na naszej trasie i trzeba było wszystko objeżdżać , więc wracaliśmy 50 minut dłużej niż normalnie.....
Wieczorem radośnie zabrałam się za sprawdzanie wyników badań, obszukałam torebkę i kieszenie za karteczką z numerem do sprawdzenia online, a że nigdzie jej nie było, zaczęło mi coś świtać, że po wizycie poszłam do łazienki i coś mi strzeliło do głowy, że na pół ślepa zaczęłam wyciągać jakieś stare ulotki i bilety z bocznej kieszonki i wyrzucać je tam do kosza.....
I jaka zadowolona byłam, że wreszcie robię porządek w torebce (ulotka o pielęgnacji bobasów - czyli prawie 2 lata w mej torebce, bo ją z porodówki brałam, jak z Oskiem leżałam.....).Przy tym zadowoleniu odczuwałam też pewną absurdalność sytuacji - dlaczego robię to teraz i tu?!
Właśnie wtedy musiałam wyrzucić karteczkę z numerkiem, bo też ją wpakowałam do bocznej kieszonki..... Jakaś tam ta moja intuicja była co mi mówiła  'nie wyrzucaj', szkoda tylko , że stała i patrzyła bez słowa jak kwitek leciał do kosza.....
Wygląda na to, że szykuje się kolejna podróż po wyniki, bo inaczej ich nie poznam.....

piątek, 9 grudnia 2016

W ŚWIATEŁKACH NADZIEJA

Gdy tak sobie siedzę w domu czasem nieoczekiwane wypadki umilają mi życie :D
Bo na przykład zeszłego czwartku wieczorem Bella napisała , że jedzie w nasze okolice, a ja się do Centrum do lekarza wybierałam i jakoś tak się złożyło, że chory Małż został w domu z potomstwem, dzięki temu  ja mogłam na kawę i lekarza.
Szkoda tylko, że tego dnia nastąpił pierwszy z ataków zimy, zasypało wszystko dokumentnie i pociąg spóźnił mi się pół godziny bez żadnego tłumaczenia..... :/
Bell czekała więc na mnie w kawiarni około 40 minut, wypiła i zjadła i jak wreszcie nadbiegłam cała zaśnieżona wprost z metra, to wrócił Jej Mężul trochę naburmuszony i wystrojony w Wólczanki (już myślałam, że sobie pójdą , a ja zostanę jak niepyszna sama z tą kawą i sernikiem z truskawkami , który zamówiłam :P) na szczęście stwierdził, że jeszcze milion rzeczy sobie pojedzie pozałatwia, bo niestety jego pantofelki nie nadają się na chodzenie po tym śniegu, a my możemy pogadać.
Więc posiedziałyśmy tam na wypicie tej mej kawy i na propozycję Belli przeniosły się obok gdzie zamówiła nam pizzę wegetariańską, taką z rukolą i serem feta i herbatki, bo pora obiadu się zbliżała i pora coś zjeść, ale obie nie bardzo byłyśmy głodne, a poza tym zza szyby zerkała na nas dość pulchna, a wręcz napakowana kuchara, która do tego miała mnóstwo tatuażów i kolczyków i wciąż coś tam nożem waliła..... Mimo tego całkiem miło się gawędziło,klimat już się wszędzie robi świąteczny, oświetlone choinki pchają się na każdego, że ciasno siedzieć.....Jak masz gałąź w oku to wiesz, że Święta idą!!!!!
To był taki przerywnik wyrwany z codzienności, Bella tu, ja z Nią w Centrum , w powszedni dzień :D niecodzienna sytuacja.
Niestety zbliżał się czas wizyty, więc pożegnawszy się z Nią pobiegłam na metro, bo zostało mi niecałe 25 minut. W połowie drogi zawróciłam, bo doszłam do wniosku, że tramwajem będzie szybciej i bezpośrednio, przez co zachlapałam sobie całe moje bordowe jegginsy.....
Spóźniłam się i tak 5 minut, ale że to prywatna placówka i tak mnie przyjęła dr Boczyna od razu.
Cóż to za nadgorliwa (może i dobrze) i zabawna doktorka ;)
Już byłam u niej parę razy, więc wysłuchała nowości, zapisała badania, osłuchała i koniecznie kazała przyjść znów jutro, a na razie syrop prawoślazowy i isla do ssania 3 razy dziennie, bo się nad antybiotykiem zastanowi do jutra.....
3 razy powoli podkreślając każdą sylabę przeczytałą mi te 'surowe' zalecenia (3 ra-zy dzie-nnie je-dna ły-żka syropu prawo-ślazo-wego, 3 ra-zy dzie-nnie isla do ssa-nia.....) jakbym się mogła pomylić i przedawkować, takie to leki 'mocne'..... ;)
Po czym wysłała mnie do okulistki, bo wspominałam, że mi oczy zaropiały.....
Okulistka dość znudzona stwierdziła u mnie pewien astygmatyzm i małą wadę, która jest ukryta i wychodzi przy zmęczeniu (to chyba notorycznie jestem zmęczona, bo ostatnio ciągle źle widzę ;/
i wysłała na badanie do okularów. Ropiejące oko mam sobie kroplić jak już zaczęłam kropelkami przeciwzapalnymi.....
Oczywiście Boczyna jeszcze raz mnie obejrzała, czy dobrze obejrzano mi oko i czy na pewno wiem ile razy mam przyjmować syrop prawoślazowy (kobieto, ja mam zatoki zawalone, nie czuję, nie smakuję, uszy mnie bolą, na oczy nie widzę, a Ty się do jutra będziesz zastanawiać nad antybiotykiem ?!!!!!)
Wróciwszy do domu zabrałam się za smażenie placków ziemniaczanych i zaraz nadjechali moi Rodzice, którzy robią co roku za Mikołajów, a ze względu na moje infekcje zamiast z Nimi siedzieć znów pojechałam w sobotę do Boczyny.....
Tylko przyszłam, ta wysłała mnie do laryngologa. Pod drzwiami siedziała kaszląca dziewczyna i siąkający nosem chłopak, więc siadłam na jedynym wolnym miejscu, między nimi. Gdy dziewczyna weszła do gabinetu, chłopak - wysoki i całkiem przystojny - zapytał mnie nagle czy mam chusteczkę. Rzuciłam się więc do mej wielkiej brązowej torby mówiąc, że mam, ale po chwili przewalania śmieci w jej otchłaniach musiałam z żalem zaprzeczyć posiadaniu paczki, ale poradziłam mu rezolutnie, niech weźmie papier z łazienki. Podziękował za dobry pomysł i poszedł. Jaki miły, grzeczny, kulturalny..... ;)
Patrzę co on robi, a ten wychodzi z kibla z płachta papieru wielkości prześcieradła, siada obok mnie i zaczyna trąbić w ten papier na cały korytarz!!!!! Jakby nie mógł tego zrobić w łazience?!?
Łepek jaki źle wychowany - do tego kiedy tylko dr wyszła pytać kto następny oświadczył, że pewnie , że on (a oboje byliśmy dodatkowo) i jeszcze się naczekałam zanim wylazł!!!!! No jak mi oczy zamydlił, no! Gdy wreszcie weszłam ,obrzucając wychodzącego gbura pogardliwym spojrzeniem , laryngolog zajrzał mi do gardła i jęknął, do nosa i jęknął, do ucha i oczami przewrócił, po czym przepisał  antybiotyk..... ;>
Boczyna w takim razie zgodziła się na tą diagnozę, po czym zaczęła szukać swego telefonu panicznie pytając, czy go nie widziałam.....
Dyskretnie skinęłam, że leży przed jej nosem.....
Dziesięć razy mnie pytała (sylabizując) czy nie jestem w ciąży i czy ostatnie wyniki wątroby były dobre i w końcu puściła do domu z zastrzeżeniem, że mam przyjść w poniedziałek, przez co trzeci raz tam jechałam już nie wiem po co, tyle że znów mi przepisała kolejne miliony badań i za tydzień do kontroli kazała się zgłosić. Ależ jestem słabowita, co dzień na przegląd jak staruszka jakaś.....

Na szczęście antybiotyk pomógł i już w weekend mogliśmy z Rodzicami i Ciotką na przyczepkę, co zwęszyła atrakcję ( w postaci mej Mamy, która lubi sobie zawsze jakąś koleżaneczkę znaleźć) zawieźć Dzieciaki na te Ogrody Wyobraźni podświetlane.
Niestety było bardzo zimno, ja się zachwycałam, Osio latał dookoła podświetlanej fontanny jak szalony, ale Ciotka chyba marzła, bo miała cienkie rajstopki,a Wii wszystko obejrzał, znudził się i chciał wracać.

                                                                       

My w karecie, szkoda tylko że koni nie ujęło.....





Pogapiłam się mimo to w grę świateł, przez moje zachwyty Osio utytłał się cały w błocie, latając dookoła wielkich kwiatów, biedronek i motyli, co się okazało w domu, bo po ciemku nic takiego nie zauważyłam.

                                                                       





Oczywiście zmarznięte towarzystwo chciało na kawę ogrzać się, a Wii sikać, więc poszliśmy do małej Zielonej Budki, bo restauracja bliżej była zarezerwowana cała. W tej budce się okazało, że łazienki nie ma, więc Mężul zabrał Borsuka na sikanie na mrozie, a Mój Tata na cały głos oświadczył: 'Co to za marna knajpa , że łazienki nie ma!'
Ja ze skulonymi uszami kupowałam im kawę , rurki z kremem i gofry, kasjer patrzył na nas zabójczym wzrokiem, ale nie skomentował. Nawet jak napluł Tacie do herbaty,to był wrzątek, więc się odkaziło.....

We wczorajszy Mikołajowy dzień również przyszedł do nas Mikołaj.
Otwierałam Mu przez okno z domu auto, bo tam miał przebranie, a drugie kluczyki już dawno nasz młodszy Syn schował w mysią dziurę i za nic nie możemy ich odnaleźć. Patrzyłam więc jak w ciemności wyłania się z naszego samochodu wielki czerwony tyłek ;)
Długo się grzebał z tą wacianą brodą i ponoć pasek zgubił, więc musiał się sznurówką obwiązać, ale i tak jak wszedł z zakatarzonym głosem , to Wii był zachwycony.
Ja pękałam ze śmiechu, bo wdział jeszcze jakieś grube okulary, by się lepiej zamaskować.
Mały Osi się rozbeczał..... - co to za napakowany wielki krasnal, chce Mu pewnie odebrać zżeranego piernika.....

                                                                             

Oto nasz młodociany Mikołaj..... hehehe

Prezenty wręczył, mnie ucałował (dziwił się Syn  mój starszy czemu się z Mikołajem całuję ;),
po czym poszedł do sąsiadów (kiedy to zastukał i pytał o grzeczne dzieci, to już leżałam na ziemi ze śmiechu ;D) Dodam, że się nie spodziewali, bo postanowiliśmy im zanieść prezenty, jako że oni tydzień temu przynieśli naszym cały wór po ich starszym, którymi się nie bawi.
Nawet nam się udał ten Mikołaj łącznie z listem , który zostawił rano na łóżku Borsuka, że będzie później (teraz ten list wisi na ścianie obok ;)
Co prawda Wii do tej pory spekuluje, że głos miał do Taty podobny i musiał Go gdzieś spotkać, bo takie słodycze i klocki, to Mama kupowała, ale pozostawiliśmy Go w tej sferze domysłów.....
Oczywiście od Mikołaja cały nasz balkon i okna są pełne kolorowych lampek, nic to, że pada , a po śniegu pozostało wspomnienie. Całe osiedle - puuustka - a nasze okna -  dyskoteka ;B (same się włączają od 15tj ;) A co, chcę celebrować przygotowania jak najdłużej, w końcu to najprzyjemniejsze!
Poza tym wreszcie czuje się lepiej , antybiotyk był wybawieniem,bo trzeciego tygodnia bym już z tym nosem zakorkowanym i głową bolącą nie zdzierżyła. Wyniki trzustki też mam lepsze, może wszystkie moje choroby skończą się wraz z Nowym Rokiem.....
Na to liczę, może wreszcie przestanę tyle siedzieć w domu.....