Nadszedł moment (po dwumiesięcznym oczekiwaniu) na testy przeciw alergiczne mojego starszego Synka. Z tej przyczyny nie poszedł do przedszkola, bo wizyta została ustalona na końcu miasta , w środku dnia.....
Nakarmiłam latorośl śniadaniem, poganiając przy płatkach, wystroiłam się w błękitny sweterek z wyszytymi na ramionach białymi kwiatami, białe motyle na uszy, jasna torebka i buty, oczywiście kurtka i biała czapka ze srebrnymi okularami, którą dostałam od Mamci rok temu.
Dzieci wpakowałam w ich grube kurty i do auta, po czym z piętnaście minut usiłowałam oddrapać przednią szybę, która strasznie pozamarzała w środku, z zewnątrz już było lepiej..... ;/
Narobiłam takich mazai drapaczką, chusteczkami i zmiotką, że jak wreszcie ruszyłam to i tak widziałam w kratkę, dobrze że nawiew w końcu rozpuścił resztki lodu.....
Zaparkowaliśmy na okropnie zalodzonym parkingu, chwilę szarpałam się z wózkiem spacerówką, któremu już wcześniej wygięłam jedną część (również szarpiąc się) i teraz trwa to jeszcze dłużej.....
Spokojnie zdążyliśmy na pociąg i jak już jechaliśmy , zadzwonił Małżulu, jak sobie radzimy.
Czemu nie ,całkiem nieźle, Os co prawda podrywa jakąś ładną dziewczynę, która śmieje się do niego czerwono uszminkowanymi ustami, a Wii szarpie moją torebkę w poszukiwaniu ukrytych tam żelków, wziętych w celu przekupienia w chwilach ostatecznych.....
Gdy dojechaliśmy do Centrum nawet z nadzieją rozglądnęłam się , że może Małża gdzieś zobaczę, miewa naloty ratowania mnie w sytuacjach nadmiernego obciążenia Dziećmi.....
Ale nie, pociąg ruszył, Os zaczął obgryzać ucho kiciusiowi przypiętemu do mojej torebki.....
Nagle pojawia się Ojciec mych Dzieci..... ;)
A jednak intuicja mnie nie zawiodła, sprawdził gdzie będziemy i zrobił nam taką niespodziankę - dołączył do wycieczki ;) Pomógł znieść wózek na stacji i zawiózł nas do Centrum Handlowego, gdzie czekał z Małym , aż ja wyjdę ze Starszym z testów.
Same testy były dość zabawne, pielęgniarka nakleiła Borsukowi numerki i obok każdego nakropliła kropelkę przezroczystego płynu, po czym każdy przekłuwała oddzielną igłą, a potem 15 min czekaliśmy na reakcję.....
Nie było żadnej i tak się skończyło wielkie badanie, tak jak podejrzewałam, Wii jeśli jest uczulony , to raczej na wziewne alergeny , nie pokarmowe.....
Mężu mój chciał więc nas jeszcze z powrotem eskortować, ale zdecydowanie odmówiłam, jakieś atrakcje by się przydały, jak tyle przejechaliśmy, a nie siedzenie w domu przez resztę dnia.....
Gdy udało mi się Go wreszcie wysłać do pracy, zgarnęłam moje Maluchy i poszliśmy prosto do McDonalda - najbardziej niezdrowego i najbardziej ulubionego przez Dzieci fastfood'a.....
Wzięłam im happy meal'e i kazałam wybrać zabawki. Os wybrał sobie wielkiego czarnego śpiewającego goryla i choć pytałam Go po raz drugi, czy na pewno nie woli jakiejś słodszej pandy na przykład - nie - On znów pokazał goryla..... Za to Wii wybrał sobie małą mysz z kapeluszem.....
To ciekawe - Młodszy wybrał największego , Starszy najmniejszego.....
Johny i Mike we własnej osobie ;)
Mnie pani namówiła na jakąś kanapkę z szynką parmeńską i wzięłam, bo była tam rukola, którą uwielbiam, za to szynka wyciągała mi się z kanapki jak guma,ze wszystkimi wnętrznościami i gryźć się jej nie dało..... :/
Wii zeżarł swoje kurczaki i Osa , i dziwił się co to za porcja dla krasnoludków, Os za to zjadł wszystkie pomidorki i trochę frytek, których Starszy wcale nie chciał.....
Dołączone Kubusie zjedli obaj i musieliśmy się szybko zmywać, bo Żuk już nie mógł usiedzieć i wciąż mi uciekał.
Zjechaliśmy na dół do fontanny, gdzie ja rozglądałam się w nadziei na kawę, ale Mały tak biegał , że nic tylko ganiać za Nim.....
Wii grzecznie stał i zachwycał się fontanną, a my lataliśmy w koło.....
Za dwudziestym okrążeniem odechciało mi się rozrywek dla Nich i zagoniłam czeredę do autobusu.
Zanim ruszył, Żuk już wyłaził z wózka i wciskał przycisk 'stop', a Wii domagał się żelek, które w końcu wyciągnęłam dla świętego spokoju i zjedliśmy po kilka każdy.....
Na dworcu PKP mieliśmy chwilę do pociągu i wykorzystałam ją na kawę z automatu, lepsza taka niż żadna.
Borsuk oczywiście zaraz też coś chciał, więc zaproponowałam, by wszedł kupił pączki.
Sklepik mały, drzwi otwarte, lada w zasięgu mojej ręki prawie, więc miałam Go na oku.
Tyle że On w tył zwrot i nie pójdzie , bo się wstydzi.....
Ja się z wózkiem pchać tam nie chciałam, przez te perturbacje część gorącej kawy powylewałam na kurtkę (dobrze że granatowa), bo w jednej dzierżyłam kubek, a drugą próbowałam prowadzić wózek.....
Przez te pączki prawie spóźniliśmy się na pociąg, na szczęście jakiś miły młodzieniec (tylko takich zaczepiam z prośbą o pomoc;P;)wniósł nam wózek i mogliśmy dojechać już spokojnie, dojadając żelki - przekupki ;)
Nie obyło się też bez placu zabaw po drodze przy jezdni, gdy szliśmy do auta.
Przy placu był sklep z garmażerią i skoczyłam do niego po pierogi i placki, pani dziwnie się patrzyła co tak wyglądam, a tu już jakiś łysy facet się nagle pojawił koło placyku.
Może to moje urojenia, ale jak tylko mnie zauważył, że jednak obserwuję Dzieci, to zakręcił i poszedł dalej.
Wróciłam do Nich , zapakowałam je do auta i pojechaliśmy do naszego bezpiecznego domu.
Nigdy nie wiadomo, kiedy dobry świat może stać się zły , więc nie warto tego sprawdzać.....
Żeby nie być gołosłownym , następnego dnia też byłam u lekarza - tym razem okulisty, a że to była sobota, to bez Dzieciaków.....
W błogim spokoju jechałam autobusem czytając książkę (nieskończoną Sagę o Królestwie Światła..... ;) i jeszcze przed wizytą zdążyłam posiedzieć chwilę na kawie w fotelu, w hallu Centrum Handlowego i zaobserwować, jak ludzie potrafią spędzać poranki sobotnie.....
Obok siedziała para, oboje czytali, on gazetę, ona książkę. Na stoliczku 2 x latte .
Co za cudny poranek, myślałam sobie, żadnych wrzasków, żadnych sprzątań i gotowań, też bym mogła tak siedzieć, nawet pół dnia.....
Dalej trzy dziewczyny, jedna z wózkiem i bobasem w nim. Ciekawe , że jej dwie koleżanki miały koszule w kratę - chudsza obcisłą czerwoną do obcisłych czarnych spodni, grubsza różową, luźną, dłuższą do getrów. Za to świeżo upieczona mama miała szarą wyciągniętą bluzę z wielkim szarym cieniem kota.....Ech, jaki to był typowy obrazek.....
Dwie umalowane koleżanki w kolorową kratę poleciały zamawiać kawy i ciasta, a blada , podkrążona mama siedziała rzucając błędne spojrzenia na przechodzących, jakby błagała, by zachowywali się ciszej, bo póki co , dziecko śpi i jest szansa wypić choć herbatę.....
No nic, chwila moja minęła, nie byłam już na żadnym z tych etapów, wszystkie miały swój urok, ale mimo że niektóre były bardziej beztroskie , niż ten teraz, w żadnym z tamtych nie czułam się lepiej.....
W żadnym z tamtych, będąc wolną młodą dziewczyną, będąc studentką w spokojnym związku, ani świeżo upieczona mamą, nie potrafiłam doceniać chwil jak dziś.....
Może i czas zabiera nam młodość, ale dodaje pogody ducha. Dodaje spokoju i pewności siebie, odnajdywania małych szczęść, dzięki którym możemy znosić coraz większe nieszczęścia.....
W tym miłym usposobieniu poszłam do okulistki i okazało się, że mam nawet mniejszą wadę, niż mi wcześniej stwierdziła.....
Dobrze więc , że poszłam do niej ten trzeci raz, bo po co mi za mocne okulary.....
Z radością wróciłam do Moich rozwrzeszczanych Chłopaków w mieszkaniu pełnym roztoczy i zabawek, za to z przewietrzoną głową.....