niedziela, 29 stycznia 2017

KURSOWANIE, BADANIE, PRZEWIETRZANIE

Po powrocie do domu , gdy zleciał ze mnie kurz szpitalnych drobnoustrojów, rozpoczęłam dalsze kursowanie po lekarzach pomieszane z codziennymi czynnościami kury domowej, acz mocno rozleniwionej.....;)

Nadszedł moment (po dwumiesięcznym oczekiwaniu) na testy przeciw alergiczne mojego starszego Synka. Z tej przyczyny nie poszedł do przedszkola, bo wizyta została ustalona na końcu miasta , w środku dnia.....
Nakarmiłam latorośl śniadaniem, poganiając przy płatkach, wystroiłam się w błękitny sweterek z wyszytymi na ramionach białymi kwiatami, białe motyle na uszy, jasna torebka i buty, oczywiście kurtka i biała czapka ze srebrnymi okularami, którą dostałam od Mamci rok temu.

                                                                       

gapiąca się czapka

Dzieci wpakowałam w ich grube kurty i do auta, po czym z piętnaście minut usiłowałam oddrapać przednią szybę, która strasznie pozamarzała w środku, z zewnątrz już było lepiej..... ;/
Narobiłam takich mazai  drapaczką, chusteczkami i zmiotką, że jak wreszcie ruszyłam to i tak widziałam w kratkę, dobrze że nawiew w końcu rozpuścił resztki lodu.....
Zaparkowaliśmy na okropnie zalodzonym parkingu, chwilę szarpałam się z wózkiem spacerówką, któremu już wcześniej wygięłam jedną część (również szarpiąc się) i teraz trwa to jeszcze dłużej.....
Spokojnie zdążyliśmy na pociąg i jak już jechaliśmy , zadzwonił Małżulu, jak sobie radzimy.
Czemu nie ,całkiem nieźle, Os co prawda podrywa jakąś ładną dziewczynę, która śmieje się do niego czerwono uszminkowanymi ustami, a Wii szarpie moją torebkę w poszukiwaniu ukrytych tam żelków, wziętych w celu przekupienia w chwilach ostatecznych.....
Gdy dojechaliśmy do Centrum nawet z nadzieją rozglądnęłam się , że może Małża gdzieś zobaczę, miewa naloty ratowania mnie w sytuacjach nadmiernego obciążenia Dziećmi.....
Ale nie, pociąg ruszył, Os zaczął obgryzać ucho kiciusiowi przypiętemu do mojej torebki.....
Nagle pojawia się Ojciec mych Dzieci..... ;)
A jednak intuicja mnie nie zawiodła, sprawdził gdzie będziemy i zrobił nam taką niespodziankę - dołączył do wycieczki ;) Pomógł znieść wózek na stacji i zawiózł nas do Centrum Handlowego, gdzie czekał z Małym , aż ja wyjdę ze Starszym z testów.
Same testy były dość zabawne, pielęgniarka nakleiła Borsukowi numerki i obok każdego nakropliła kropelkę przezroczystego płynu, po czym każdy przekłuwała oddzielną igłą, a potem 15 min czekaliśmy na reakcję.....
Nie było żadnej i tak się skończyło wielkie badanie, tak jak podejrzewałam, Wii jeśli jest uczulony , to raczej na wziewne alergeny , nie pokarmowe.....
Mężu mój chciał więc nas jeszcze z powrotem eskortować, ale zdecydowanie odmówiłam, jakieś atrakcje by się przydały, jak tyle przejechaliśmy, a nie siedzenie w domu przez resztę dnia.....
Gdy udało mi się Go wreszcie wysłać do pracy, zgarnęłam moje Maluchy i poszliśmy prosto do McDonalda - najbardziej niezdrowego i najbardziej ulubionego przez Dzieci  fastfood'a.....
Wzięłam im happy meal'e i kazałam wybrać zabawki. Os wybrał sobie wielkiego czarnego śpiewającego goryla i choć pytałam Go po raz drugi, czy na pewno nie woli jakiejś słodszej pandy na przykład - nie - On znów pokazał goryla..... Za to Wii wybrał sobie małą mysz z kapeluszem.....
To ciekawe - Młodszy wybrał największego , Starszy najmniejszego.....

                                                                         

Johny i Mike we własnej osobie ;)

Mnie pani namówiła na jakąś kanapkę z szynką parmeńską i wzięłam, bo była tam rukola, którą uwielbiam, za to szynka wyciągała mi się z kanapki jak guma,ze wszystkimi wnętrznościami i gryźć się jej nie dało..... :/
Wii zeżarł swoje kurczaki i Osa , i dziwił się co to za porcja dla krasnoludków, Os za to zjadł wszystkie pomidorki i trochę frytek, których Starszy wcale nie chciał.....
Dołączone Kubusie zjedli obaj i musieliśmy się szybko zmywać, bo Żuk już nie mógł usiedzieć i wciąż mi uciekał.
Zjechaliśmy na dół do fontanny, gdzie ja rozglądałam się w nadziei na kawę, ale Mały tak biegał , że nic tylko ganiać za Nim.....
Wii grzecznie stał i zachwycał się fontanną, a my lataliśmy w koło.....
Za dwudziestym okrążeniem odechciało mi się rozrywek dla Nich i zagoniłam czeredę do autobusu.
Zanim ruszył, Żuk już wyłaził z wózka i wciskał przycisk 'stop', a Wii domagał się żelek, które w końcu wyciągnęłam dla świętego spokoju i zjedliśmy po kilka każdy.....
Na dworcu PKP mieliśmy chwilę do pociągu i wykorzystałam ją na kawę z automatu, lepsza taka niż żadna.
Borsuk oczywiście zaraz też coś chciał, więc zaproponowałam, by wszedł kupił pączki.
Sklepik mały, drzwi otwarte, lada w zasięgu mojej ręki prawie, więc miałam Go na oku.
Tyle że On w tył zwrot i nie pójdzie , bo się wstydzi.....
Ja się z wózkiem pchać tam nie chciałam, przez te perturbacje część gorącej kawy powylewałam na kurtkę (dobrze że granatowa), bo w jednej dzierżyłam kubek, a drugą próbowałam prowadzić wózek.....
Przez te pączki prawie spóźniliśmy się na pociąg, na szczęście jakiś miły młodzieniec (tylko takich zaczepiam z prośbą o pomoc;P;)wniósł nam wózek i mogliśmy dojechać już spokojnie, dojadając żelki - przekupki ;)
Nie obyło się też bez placu zabaw po drodze przy jezdni, gdy szliśmy do auta.

                                                                             

Dzieci zmęczone, ale na zabawy zawsze chętne.....

Przy placu był sklep z garmażerią i skoczyłam do niego po pierogi i placki, pani dziwnie się patrzyła co tak wyglądam, a tu już jakiś łysy facet się nagle pojawił koło placyku.
Może to moje urojenia, ale jak tylko mnie zauważył, że jednak obserwuję  Dzieci, to zakręcił i poszedł dalej. 
Wróciłam do Nich , zapakowałam je do auta i pojechaliśmy do naszego bezpiecznego domu.
Nigdy nie wiadomo, kiedy dobry świat może stać się zły , więc nie warto tego sprawdzać.....

Żeby nie być gołosłownym , następnego dnia też byłam u lekarza - tym razem okulisty, a że to była sobota, to bez Dzieciaków.....
W błogim spokoju jechałam autobusem czytając książkę (nieskończoną Sagę o Królestwie Światła..... ;) i jeszcze przed wizytą zdążyłam posiedzieć chwilę na kawie w fotelu, w hallu Centrum Handlowego i zaobserwować, jak ludzie potrafią spędzać poranki sobotnie.....
Obok siedziała para, oboje czytali, on gazetę, ona książkę. Na stoliczku 2 x latte .
Co za cudny poranek, myślałam sobie, żadnych wrzasków, żadnych sprzątań i gotowań, też bym mogła tak siedzieć, nawet pół dnia.....
Dalej trzy dziewczyny, jedna z wózkiem i bobasem w nim. Ciekawe , że jej dwie koleżanki miały koszule w kratę - chudsza obcisłą czerwoną do obcisłych czarnych spodni, grubsza różową, luźną,  dłuższą do getrów. Za to świeżo upieczona mama miała szarą wyciągniętą bluzę z wielkim szarym cieniem kota.....Ech, jaki to był typowy obrazek.....
Dwie umalowane koleżanki w kolorową kratę poleciały zamawiać kawy i ciasta, a blada , podkrążona mama siedziała rzucając błędne spojrzenia na przechodzących, jakby błagała, by zachowywali się ciszej, bo póki co , dziecko śpi i jest szansa wypić choć herbatę.....
No nic, chwila moja minęła, nie byłam już na żadnym z tych etapów, wszystkie miały swój urok, ale mimo że niektóre były bardziej beztroskie , niż ten teraz, w żadnym z tamtych nie czułam się lepiej.....
W żadnym z tamtych, będąc wolną młodą dziewczyną, będąc studentką w spokojnym związku, ani świeżo upieczona mamą, nie potrafiłam doceniać chwil jak dziś.....
Może i czas zabiera nam młodość, ale dodaje pogody ducha. Dodaje spokoju i pewności siebie, odnajdywania małych szczęść, dzięki którym możemy znosić coraz większe nieszczęścia.....
W tym miłym usposobieniu poszłam do okulistki i okazało się, że mam nawet mniejszą wadę, niż mi wcześniej stwierdziła.....
Dobrze więc , że poszłam do niej ten trzeci raz, bo po co mi za mocne okulary.....
Z radością wróciłam do Moich rozwrzeszczanych Chłopaków w mieszkaniu pełnym roztoczy i zabawek, za to z przewietrzoną głową.....

sobota, 21 stycznia 2017

PONOWNIE W OBJĘCIACH CIOTECZKI

Poprzednia noc należy do tych najgorszych w całym mym leczniczym roku.....
Można powiedzieć,że około 3-ciej nad ranem babka harcowniczka lekko się uspokoiła ,a ja z głową pod poduszką próbowałam choć przetrwać do rana przy akompaniamencie kaszli z korytarza..... Po 5-tej babka znów zaczęła się rzucać,więc nie spałam wcale.....

Oczywiście gdy nadszedł dzień, dopiero przestała wariować.....
Całe szczęście obiecano mi,że dziś wyjdę,ale zaaplikowano jeszcze żelazo,bo morfologia mi się pogorszyła,co nie dziwne przy immunosupresji, jednakże Ciotuchna zapowiedziała,że bierze mnie do siebie na dzisiejszą noc,bo jest ślisko i nie będę jechać busem w taką pogodę.....
Cóż mogłam rzec, moja Ciotuchna,co wiele mi pomaga, nie znosi sprzeciwu,więc poinformowałam markotnego Małża,że jeszcze jedną noc musi sobie z Dziećmi dać radę,
a sama zapadałam w drzemki pomiędzy kroplówkami, bo wiedziałam,że i tak przed 15-ta nie wyjdę.....
Obiad na szczęście dostałam (jak to w piątek - ryba -tyle że zmielona), resztę czasu przetrawiłam na rozmowy z Moją Aną, bo wybierała się na skoki do Zakopanego,
z Elfi, która mnie chciała wesprzeć w szpitalnej niedoli oraz Kati, jako że miała chwilę wolnego czasu,zanim Jej Mały wrócił z przedszkola.
W końcu musiałam się spakować i bardzo chętnie opuścić tą duszną klitkę, bo już następne pacjentki w kolejce czekały......

                                                               

Spakowana, czekam na wolność.....

Oczywiście Ciotuchna zabrała mnie na obiad , mimo że już jadłam, przy okazji nakupiła pysznych ptysiów i napoleonek na później (i mnie oczywiście dała,a ja jak te ciele łakome, choć świadome błędów dietetycznych, z wielkim smakiem to pożerałam.....).
Myślałam, że urwę się jeszcze na kawkę pożegnalną, ale już mnie nie wypuściła , co będę latać,mam czekać u Niej w gabinecie, dorzuciła do poprzednich darów jeszcze książkę o ludziach, którzy opowiadali o swych chorobach i cudownym wyleczeniu.....
Czekałam cierpliwie, wychodząc co chwila,gdy ktoś przychodził z interesem czy podpisem do gabinetu, aż wreszcie przyjechał po nas Wujek.
Jakoś się zabrałam z moją różową torbą z rzeczami, siwą torebką na ramię oraz torbą prezentową od Cioci, która przy wyjściu się rozwaliła, wypadło całe dno i wszystkie książki i obrazek Bozi ze środka.....
Zaraz dostałam nowa torbę, pozbierałam towar, dorzucono mi jeszcze zestaw ćwiczeń na zesztywniające skrzywienie kręgosłupa oraz wielki bukiet róż i jak ten objuczony osioł z rękami dopiero po wenflonie powlekłam się do auta.....

Tak też ponownie trafiłam do krainy kotów i ciszy.....
Tylko weszliśmy do wielkiego domu Ciotki, a spod drzwi czmychnęły 3 cienie.....
Ciotuchna kazała mi się ulokować tam, gdzie poprzednio, a sama popędziła do umówionego fryzjera.
Jako że Wujek nie jest zbyt rozmowny i poszedł sobie do swego gabinetu, ja się trochę rozgościłam w pełnej nawieszanych obrazków i figurek kuchni, zrobiłam sobie wymarzoną kawę i zadzwoniłam do Mamci, by przedstawić Jej moją sytuację, tzn. wyniki utrzymują się w granicach 300, na szczęście nie jest to 600, choć normy są koło 50.....
Jakkolwiek dawki mam zmniejszone, krew muszę kontrolować, by zapobiec zbytnio wahaniom płytek i hemoglobiny, i może na razie szybko do szpitala nie wrócę..... :)
Koty zaczęły mi miauczeć pod drzwiami, więc za pozwoleniem Wujka wypuściłam je na dwór, a sama rozsiadłam się w bujanym fotelu w salonie. Albo byłam za lekka , albo za ciężka, bo wciąż z niego spadałam, więc przesiadłam się na fotel Cioci, skąd miałam dobry widok na ścienne obrazy, oraz dwa duże urocze krasnalki, które stały pod ścianą.....
Ponoć to krasnalki ogrodowe, ale Ciocia dostała je od swoich Dzieci i nie chciała,by się tam zniszczyły, zwłaszcza że w Jej ogrodzie już chowa się kilkadziesiąt ogrodowych ludków,elfów, skrzatów, zwierzątek z gipsu lub wikliny i oczywiście krasnali.....

                                                               

Kawałek salonu z krasnalkami.....

Pasuje mi atmosfera tego domu, mam to w końcu we krwi, ja i moja Mamcia też lubimy kolekcjonować milion drobiazgów, a u Cioci są to często bardzo urocze rzeczy.
Cisza natomiast na etapie życia z Małymi, wiecznie rozwrzeszczanymi Dziećmi, jest najpiękniejszą muzyką.....

Ciotka szybko wróciła, trochę podcięta i zaraz nam z Wujkiem urządziła podwieczorek z ptysiów i napoleonek, włączyła piosenki wokalisty lubelskich bardów, z utworami Hanny Lewandowskiej, po czym wysłała nas na odwiedziny do Mamy Wujka i do Jej Synka, Mojego Kuzynka Endiego.
Podzieliliśmy się z Wujkiem wizytacjami i ja poszłam do Kuzyna, On do Babci (jako że chorych babci mi na razie wystarczy.....)
Endi ma Małą miesięczną Córeczkę i bardzo fajną żonkę, z którą swego czasu całkiem się zaprzyjaźniłam, bo zawsze mnie w chorobie wspierała i odwiedzała na oddziale.
Urządziła nam herbatkę z wafelkami , które przyniosłam (tak,tak, wciąż te od Słonka, trzeba przyznać, że się przydały,bo nie ładnie tak z pustymi rękami przyłazić) i poopowiadała trochę o Malutkiej , która słodko spała i ciężkich przeżyciach przy porodzie,bo miała sepsę.....Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, zagadałyśmy się i naprowadziły Endiego, by trochę pomagał w nocy przy Małej, a tu już dzwoniła Siostra Endiego, aby przyjść do Niej na kolację, więc zebraliśmy się na następną wizytę.....
Eliza przyrządziła nam pastę rybną z jajkami i kanapki z dżemem morelkowym i przy tym posiłku przysłuchiwaliśmy się Jej opowieściom  o Gietrzwałdzie, gdzie byli na Sylwestra i o objawieniach Matki Boskiej Dzieciom, które tam miały miejsce.....
Przyjemny, trochę nawiedzony klimat, w ten zimowy wieczór, w towarzystwie Moich Kuzynów.....
W końcu zebraliśmy się razem z Elizą z powrotem do Cioci, bo już 21 sza dochodziła, mrozik lekki na dworze skrzypiał nam pod butami, a ja byłam przeszczęśliwa, najedzona, świadoma możliwości wyspania się wreszcie na wygodnym materacu na poddaszu.
Ciotuchna znów nam naładowała napoleonek i ptysiów do zielonej herbaty, a ja jadłam jak odkurzacz, sama sobie wyrzucając swoje łakomstwo.....
Tak też upasiona, rozpieszczona i w rezultacie mocno zmęczona poszłam spać już po 22-giej,nawet specjalnie nie gapiłam się w płynącą nieopodal zmrożoną rzekę, ani w rozświetlone okna sąsiadów, koty zawiedzione umknęły z poddasza,obrażone ze znów zajmuję ich królestwo,a ja wreszcie zapadałam w mocny ,spokojny sen.

Obudziłam się sama o 6 rano, wyspana jak dawno nie i poszłam walnąć kibel, by  napłynęła woda, bo wiadomo - noc , cisza, nie zakłócajmy jej.....
Niemalże skocznie, jakbym nie miała tych wszystkich chorych flaków, zbiegłam na dół po dwóch kondygnacjach wijących się schodów, gdzie już Ciocia krzątała się w kuchni.....
Jaka by Ona nie była charakterna, to jednak Człowiek z sercem na dłoni, zawsze chce coś jeszcze pomóc,albo podarować od siebie. Czasem robi to w sposób nakazujący, nie znoszący sprzeciwu,ale ja - pokorne ciele - całkiem na tym dobrze wychodzę, choć czasem troszkę się może jeszcze buntuję.....
Dziś już się nie buntowałam jak kazała mi jechać pociągiem (bo busem ślisko i niebezpiecznie) oraz pierwszą klasą, na co koniecznie mi wepchała pieniądze (fakt, pojechała bym raczej drugą), dała śniadanie z kawą z mlekiem,oraz bułkę na drogę,a także czekoladki i herbatę, mimo że nie miałam już gdzie tego pomieścić.....
Grzecznie przyjęłam,nie bez zadowolenia zresztą,uznając że nie długo będę z tym wędrować,bo Wujek zawiózł mnie na PKP i tam tylko musiałam wylądować w dobrym wagonie.....
Nadjechał  pociąg - 3 wagony 11,12,13 do Gdyni. Ja miałam 11 ale do Kołobrzega, więc stojąc pod tym 11-tym do Gdyni,zapytałam motorniczego gdzie 11 do Kołobrzegu.....
Kazał mi iść w druga stronę na czoło pociągu,bo tam dołączą wagony.....
No to polazłam, 14,15,16,17,18,19..... I tyle.....
Oczywiście coś Mu się musiało pomylić, więc wracałam znów jak kto głupi, objuczona tobołkami wzdłuż wagonów i drugi motorniczy wskazał mi ten 11 wagon, właśnie do Gdyni pod którym stałam wcześniej.....
Cóż , zważywszy że miałam bilet do Kołobrzegu, było to nieco mylące,ale widać w naszej rzeczywistości nic nie może być jasne.
Wpakowałam się do mojego przedziału na miejsce 25 te, gdzie już siedziała jakaś jedna młoda dziewczyna jadąca do Gdyni, a jej Tatuś upewniał się czy to na pewno ten wagon.
Nie tylko ja miałam dylematy.....
Ta 1 klasa różni się od drugiej tylko szerokością (i ilością oczywiście) foteli - tu mieszczę na jednym mój tyłeczek i torbę podręczną, a tam tylko tyłek.
Szyby są tak samo brudne,a w tak pustym pociągu o 8  rano w sobotę, to w 2 klasie mogłabym sobie siąść sama w przedziale, bez jakiejś zblazowanej Małolaty, która non stop gapiła się co ja robię,że tak nieustannie w ta klawiaturę stukam i pewnie myśli, że jestem nawiedzona jakaś,bo zdarzy mi się poruszać ustami jak piszę bardziej energicznie,czy uśmiechać do siebie,a ona to jest piękna (no niebrzydka dziewczyna to fakt), ma naprawdę ważne sprawy na głowie,jakąś ważną naukę, czy miłosne zawody, a to dopiero problemy.....
Hehe , dobra to są moje głupie rozważania zza studenckich czasów,gdy jeździłam autobusem na zajęcia, patrzyłam na matki z dziećmi lub ludzi jadących do pracy i myślałam sobie jak oni nic o życiu i jego trudach nie wiedzą.....
Jakże się myliłam, to  dopiero teraz mogę przyznać,kiedy sama jestem na ich miejscu.....

Tak sobie jedziemy po Polsce naszej,
biało z prawej , biało z lewej - 
Śnieżny kraj.
Coraz bliżej celu jestem raczej
już nie zdążę z mej wędrówki
Uciec w świat!

czwartek, 19 stycznia 2017

OD PÓŁNOCY DO PÓŁNOCY

Ledwo skończyłam pisać poprzedni post,  leżąca babcia zaczęła krzyczeć : "No dość mam tego dłubania w nosie, do dupy to wszystko!". W sumie dobrze , że jeszcze nie spałam, bo to 12 w noc już była,a pewnie by mnie obudziła.....
Zreszta całą noc właściwie nie spałam,bo duszno, drzwi otwarte,na korytarzu harmider i kaszle z rożnych sal, babcia obok co raz to śpiewa (np.:"ooo dziecino droga mała, ooo"),to klnie ( np.:"do roboty, kur.....), aparatura się włącza i piszczy jak sobie zrywa z nosa rurki z tlenem, już bym wolała spać nawet w tej koedukacyjnej łazience -chłodniej tam, cicho, tyle że zapach trochę nie bardzo.....
Odsypiałam więc całe rano prawie do 15tj z przerwami na śniadanie, obiad,wlewy dożylne sterydu,gadki z Ciotką, prysznic z zatkaną deszczownicą,z którego lało się tylko szparą między sitkiem a wierzchem, obchód itp itd.
U Babki nocnej harcowniczki była Córka i próbowała wcisnąć w nią jakieś jedzenie,które ta ciągle wypluwała,a jej monitor piszczał wskazując niską saturację przez co moje drzemki były mocno nadszarpnięte.....
Koło 14tj opuściła nas Agnieszka , która jeszcze wcześniej zaliczyła wycieczkę do apteki po leki,a że jej lekarka powiedziała że wszędzie jest,to poszła na drugą stronę ulicy w samych adidasach ,gołych łydkach i bezrękawniku,okazało się ,że nie ma w żadnej i dopiero  niezły kawałek dalej ,tam gdzie dzwoniłyśmy wcześniej,udało jej się załatwić,a i tak mają jej dosłać pocztą ,bo jeszcze nie przyszło.....zmarzła nieźle,że nawet jakiś chłopak chciał jej ponoć czapkę pożyczać.....
Po jej wyjściu przepchałam swoje łóżko pod okno - chłodniej i dalej od drzwi (i babki).

Ożyłam wreszcie koło 17-tj ,gdy zadzwoniła Mery,że czeka na mnie na dole, nałożyłam nawet pierścionki i wisior z pawiem, z którym przyjechałam, by do bluzki w kropki wyglądać mniej szpitalnie i zjechałam do niej do kawiarenki:)

                                                                     

Paw dla otuchy ;)
Niestety tam też zgubiłam mu jedno oczko z ogona..... ;/
 
Fajnie wystrojona Mery: kolorowa jaskrawa pomadka i bluzka w wesołe printy na tle jasnego moro do dżinsów:) i włosy miała takie ciepło miedziane,kolor miodu:P
Wzięłyśmy sobie kawki i dojadały słodycze od Słonka, a raczej ja dojadałam,bo Mery nic nie ruszyła.....
Miło się naplotkować do syta, bo już dawno nie miałyśmy okazji.
Przeżywa teraz żłobek i w efekcie ciągłe choroby Córeczki,ech , jest to mega wyczerpujące psychicznie.
Gadałyśmy i popijały herbatkami po kawie aż do 20tj,że ledwo przyleciałam do sali , zjadłam zimną kiełbasę z musztardą na kolację ,która na mnie czekała (też mi lekkostrawny posiłek.....) dorwała mnie pielęgniarka z lekarstwem na sen , który zapewne rzucę kurom na pożarcie (jasne że ich nie mam - w sensie - kur),bo nie zamierzam się otumaniać tą chemią i od ścian potem odbijać.....,
a już dzwoniła Maja że przyjechała.
 Fakt późno,bo 21sza i właściwie babka kumata i niekumata w moim pokoju, to już do snu legły , a ja wybywam, ale Maja teraz ma kolejne przedsięwzięcie rozkręcając własny interes i pogadać można z Nią tylko po nocy, a i tak kosztem Jej Dzieciaków.....
Spotkaliśmy się w windzie i pojechały na 5pietro -Maja wzięła sobie kawkę,ja herbatę:)
Wyciągnęłam wafle, Ona orzeszki-ciasteczka,których Jej wdzięczna pacjentka napiekła i zrobiłyśmy sobie piknik na parapecie:)
Podarowała mi pastę wybielającą zęby i uśmiałam się, bo mi się przypomniało,jak siedziałam w oczekiwaniu na łóżko,a obok mnie 3studentki rozmawiały, jak to koleżanka jednej kupiła sobie jasną czerwoną pomadkę i pomalowała się nią, uśmiecha się, a tam taaaki ser! Po chwili konsternacji domyśliłam się,że chodzi o żółte zęby..... ;) że jasna czerwona podkreśla żółtość, a ja taką miałam.....
A tu proszę,mam wybielaczke akurat dla mnie - dla osób pijących dużo kawy i herbaty..... ;)
Po 22giej zaczęli krążyć dookoła nas ochroniarze i dziwnie się przyglądać,co my to robimy o tej porze w tym półmroku,więc po omówieniu kilku planów ,celów i osiągnięć,po 22:30 zebraliśmy się wreszcie i Maja pojechała windą na sam dół,by wyjść pogotowiem i już nie drażnić ochroniarzy przy głównym wyjściu.....
Ona to ma siłę wszystko to robić, znów dzieciom ze wsi od siebie szykuje kulig, a w pracy siedzi po 10 godzin,by wszystkiego dopilnować.....
Czasem tak Jej słucham i przytakuję,ale czuję się półgłówkiem często, bo nie wiem o czym ona do mnie mówi, gdy się zagłębi w niuanse lekowe, interakcje, leki robione i ich składy.....
Bywają Ludzie z wielkimi mózgami i Ona właśnie do takich należy, a my z Mery należymy troche do tych co " nie chce mi się, tak będę leżał....."
Aczkolwiek Mery w swojej dziedzinie też bywa pasjonatką i lubi te wszystkie swoje roślinki.....


Gdy wróciłam na oddział przed 23, już się na mnie podejrzliwie pielegniary patrzyły, gdzie łażę -spać!
Oj nie dane mi było.....
Babka harcowniczka- jako że zbliżała się północ, zerwała sobie saturator z palca i zaczęła wzdychać na całą salę.....
Wypadła jej sztuczna szczęka i wyciągnęła z nosa rurki tlenu.....
Następnie przyprowadzono do sali czwartą panią zSORu- a babka zaczęła się wydzierać,że starej kobiecie do domu podrzucają inną obcą .:"Wstydu nie macie! Ja zaraz wstanę i pójdę,a wy róbcie co chcecie!A kto to jest w ogóle?Mają swoje domy,przyprowadzili kobietę tu!Chamy wy,świnie,co tu jeszcze robicie,wypier....stąd!"!"Jak wstanę,jak wezwę policję,jak bałaganu narobię!"Wrzeszczy na cały oddział -nieeee!macie swoje chałupy,zaprowadźcie ją tam!'wariatki!'-
cewnik wyrwała,wyzywa wszystkie pielęgniarki od dziwek,a tu zbliża się pierwsza......
Dały jej uspokajający lek,ale póki co każe się całować w dupe i drze się ratunku......


Krzyczy tak cały czas,znów mam bal ,a nie sen,ta nowa jest drobniutka,ma chore ręce i trzeba jej wszystko podawać ,na dodatek w chwilach gdy tamta szalona się nie awanturuje,ta zaczyna chrapać!
Ja  z tego szpitla, to ledwo żywa wyjdę ,
to wariactwo w końcu i mnie dopadnie!!!!!



środa, 18 stycznia 2017

O CIOTKO BOSKA !

Nie wiem jakim cudem ja się spakowałam po miesięcznym pobycie u Rodziców, ale cud ten nastał, tylko Małż zapowiedział,że jak jeszcze więcej rzeczy nagromadzę,to kupi wielkiego zielonego żuka i może powoli,ale będziemy jechać bezpiecznie,nie wypchani do granic możliwości.....;)
Było niełatwo ,bo noc, ślisko,a trzy Chłopaki wysadziły mnie o 21szej u Ciotki i pojechały same do domu..... Ponoć pół godziny oba Maluchy ryczały,po czym usnęły, na szczęście.....
Ja natomiast zostałam wprowadzona do krainy kotów (dwa dachowce, trzeci skrzyżowany z perskim), gdzie cicho jak makiem zasiał , ściany pełne obrazów, kocich figur i aniołów, ogromne zabytkowe krzesła , stół i szafy,stojące zegary,przestrzeń i nagle bezszelestnie pojawia się kot.....
Ciocia nakarmiła mnie rosołem ,tłustym jak sto pięćdziesiąt,choć wie, że mam dietę beztłuszczową,do tego chleb żurawinowy i herbata, potem trochę politycznej propagandy, bym słusznie myślała i spać na poddasze. Zimno trochę było,więc odkręciłam kaloryfery,zamknęłam drzwi,by mi żaden kot na głowę nie skoczył,materac w starym łóżku po Babci był nowiutki  ,więc  jakże wygodny..... Zero skrzypnięć, nie to co u nas, zaległa więc ciemność i jeszcze większa cisza w tym kocim świecie,w krainie śniegu i lodu tuż nad rzeką za oknem.....
Dobrze mi się spało,choć musiałam się zerwać przed siódmą,bo było mówione,ze 7:20 wyjeżdżamy
(do szpitala,mojego starego znajomego,a jakże).
Poleciałam do łazienki szybko spuścić wodę,bo wujek mnie ostrzegał,że kibel się zacina i trzeba go walnąć,a nie będę go walić o 12 w nocy, bo w tej ciszy sąsiadów bym pobudziła.....
Tylko wyszłam już nadszedł Wujek w pasiastej pidżamie od stop do głów (zapewne wysłany przez Ciocie) sprawdzić czy wstałam......
Ja oczywiście na czczo,ale Oni jedli śniadanie,dostałam gorzkiej herbaty nieco i zanim Wujek szukając telefonu doszedł do wniosku,że zostawił go u swej mamy, było już przed ósma.....

                                                                       

widok z korytarza szpitalnego.....
 
Dobrnęliśmy wśród zamrożonych drzew (jak z bajki) do szpitala ok 8:30,jak zwykle poszłam się rejestrować,a tam Moniczka z która leżałam w sierpniu tutaj..... (z postu "sala jak ta lala")Ta tańcząca, z Pląsawicą, już nie tańczyła,okazało się ,że nawet ją leki wyprowadziły i też się dziś kładzie na oddział......
Czekałyśmy potem razem na pobranie krwi, z którego mam wielkiego siniaka na lewym grzbiecie ręki, po czym okazało się że są dodatkowe badania zlecone,więc kłuli mnie jeszcze raz w przegub prawej,a popołudniu podali wlewy, wkłuwając się nad nadgarstkiem prawej,na koniec jeszcze mały zastrzyk w brzuch.....

                                                                         

To właśnie siniak po pobraniu.....

Sale dostałam 4-osobowa,ale jak zwykle musi być tam 93 letnia Babcia co gada przez sen, charczy, jest pod monitorami ,ma cewnik, pieluchy i mało kontaktuje, więc pozostałe panie-starsza, która tydzień temu złapała tu grypę i dopiero jej przechodzi i młodsza w moim wieku Agnieszka od razu mi zapowiedziały,że noc z głowy..... :/ A może jeszcze grypa w gratisie.....
Ciotka wpadła i zabrała mnie na obiad, bo pierwszy dzień nie dostałam, wchłonęła go jak zwykle w 5 min (ja dopiero kończyłam zupę) i poleciała dalej do roboty - nie ma czasu na jedzenie.....
Ja za to pieczołowicie wszystko zjadłam, nie ma to jak w takie mrozy żurek i żeberka.....
Wyjątkowo to nie lekkostrawne, ale w końcu Ciocia sama mi dała.....
Całe popołudnie przegadałam na telefonach i doczekałam się odwiedzin Słonka.
Poszłyśmy sobie na kawę z automatu na korytarz przy tarasie ,całym ośnieżonym,na dachu. Przyniosła  mi torbę wafli i czekoladę, będę się w tym szpitalu bardziej objadać niż w domu.....
Tak się zaaferowałam Jej opowiadaniem o grypie żołądkowej, gdy całej Słonecznej Rodzinie lalo się ze wszystkich stron,ze już nie wiadomo było kiedy, z którego, a przypomnę, ze ma 2 Małe - 3-latek i niemowlę 6miesieczne....., że z rozmachem rozlałam kawę po całym parapecie , na którym siedziałyśmy, taka metafora bluzgów..... ledwie  uciekłyśmy..... Czekolada się przypomniała z poprzedniego posta.....Wik jednak odziedziczył zdolności po mamie.....
Zgarnęłyśmy ją w kąt chusteczkami i przesiadły na czysty parapet, gdzie opowiedziałam jak rano szukałam informatyków,by podłączyć się do WiFi, :wchodzę w jakieś drzwi w podziemiach ,a tam słyszę z pokoju obok rechot trzech lub czterech facetów :"i ona mi mówi, żebym jej się wpisał do grafiku, a ja jej na to, że wczoraj w składziku znalazła się wyrwa w grafiku, to i dziś się znajdzie.....hahahahahahah...."
Na moje "dzień dobry" przerwali nagle, wyjrzał zza drzwi jakiś chłopak w koszuli i pyta wesoło w jakim celu tu przyszłam. To ja mówię,że po WiFi, a on czy kwitek mam,a że nie miałam,to pyta która pielęgniarka taka mądra,że mi nie powiedziała,to ją na dywanik weźmie,odwraca się do pozostałych i słyszę ,że wszyscy tam ryją,tylko po cichu.....
W końcu mi,nieco skonfundowanej,dali karteluszek do wypełnienia i jak widać WiFi szpitlowe mam,tak się wycwaniłam.....Rechot się za mną niósł po wyjściu tego pokoju, na całe podziemia.....
W końcu Słonko się zebrało,bo w domu powiedziało,że na spacer idzie,a ile można spacerować po takim mrozie.....
Ciotuchna tez się wreszcie niechętnie od pracy oderwała, a wychodząc wręczyła mi jeszcze obrazek z Bozia i Dzieciątkiem (bo niby to ma za dużo.hmm,no ma ) oraz trzy książki święte, które dostała od księdza, leżącego na łóżku  na korytarzu pod naszymi drzwiami,do poczytania.....Biblię dla dzieci,książkę o miłosierdziu i o właściwym wychowaniu w Rodzinie.....
To mam lekturę.....


środa, 11 stycznia 2017

KLĄTWA TRWA

Nowy Rok nastał, siódemka w dacie daje nadzieję na szczęśliwość i dobrą passę.
Może i mi się udzieli, oby zła nie przerzuciła się na moich bliskich.....
Tak sobie spekuluję, bo w Sylwestra Os oblał mnie swoim marchewkowym napojem, a pierwszego stycznia oblał się nim Wii.....
Dodam , że sok ten jest wyjątkowo upierdliwy w spieraniu , zwłaszcza z białych rzeczy.....

Gdy siedzieliśmy przy obiedzie kolejnego dnia wgapiając się niechlubnie w tv, usłyszałam tylko ciche 'ups' i zobaczyłam jak serwetki noworoczne spływają wodospadem na podłogę..... - 
to ponownie Wii, na szczęście powódź była z samej wody i nie zalepiła całej okolicy tak jak sok, który potem przylepiał się do kapci.....

Noworocznie (a raczej dzień po ) wybraliśmy się na narty, a to jeszcze był czas przed nawałnicą śnieżną, więc pojechałam z tymi czterema chłopami wśród łysych pól (dookoła , nie na tych chłopach....;.) i zastanawiałam się, czy to nie dziwne wieźć narty po ugorze.....
Oczywiście stok był zaśnieżony sztucznie, czego Tatuś dowiedział się od znajomego i jako wielbiciel wszelkiego ruchu, a także nart, ciągnął nas ze sobą.
Wysiedliśmy w tym dziwnym śniegu, (biała plama, a wokół traktory..... ;);P no dobra, przesadzam, ale wieś to nie za duża), owiał nas mroźny wiatr, że zatrzęśliśmy się z zimna mimo puchowych spodni i Przywódca czerwono-czarnego stada i blado-czarnej owcy (ja jedna nie miałam czerwonej kurtki), którym był rzecz jasna Tatuś, zaprowadził nas ochoczo na oślą łączkę (miejsce gdzie jeżdżą dzieci i Ci co nie umieją), a sam szybko wycofał się po narty i resztę sprzętu i tyle Go widzieliśmy , bo poszedł sobie zjeżdżać na stok.....
Dodam, że tylko On z nas umie jeździć na nartach.....
No nic, tego się po Nim zawsze można spodziewać, więc popatrzywszy na swego pochmurnego Małżula, który marzł niewyspany i tęsknił za kompem, przekazałam Mu Osa z sankami i poszłam z Wii wypożyczyć Mu narty, bo straasznie chciał jeździć..... (tzn. drugi raz w życiu nałożyć narty na nogi.....)
W wypożyczalni jakieś dwa znudzone karki obrzuciły nas krytycznym wzrokiem i dały Borsukowi dość duże te narty, choć najpierw narzekał, że buty za małe.....
Niebywale podekscytowany, czepiając się ścian wyczłapał się z moją pomocą na górkę, gdzie Małż oznajmił nam , że Żuk już się znudził sankami i jest zimno.....
Euforia Borsuka natomiast nie ustawała i zamontowawszy sobie narty próbował stać, po czym odpadła Mu narta.....
Mężu wziął się za montowanie jej psiocząc, kto Mu ją tak źle nałożył (a czy ja wiem, jak to się robi?! udawałam tylko!!!!!), a mi przypadł w nagrodę ponoć znudzony, acz zadowolony Osio.
Załadowałam go na zielone miednico-sanki  i biegiem na górę, po czym siadłam z Nim i zjechaliśmy z wielkim impetem i radosnym pokrzykiwaniem Małego. Gdy Go znów wciągałam - marudził i wrzeszczał 'mamamamamamama', a gdy zjeżdżaliśmy piszczał z radości..... (jakby się złościł, że pod górkę sanki same nie wjeżdżają.....).
I tak około sto razy, po czym padałam z językiem na brodzie w śnieg.....
W tym czasie Małż wciągał kurczowo trzymającego się Go i kijków Borsuka na górę i próbował Go z niej spychać, po czym najpierw nie mógł Go od siebie oderwać, a  potem narty się Małemu rozjeżdżały, wywalał się i nie mógł wstać.....
I tak około sto razy.....


                                                 

                                                      Kurczowy chwyt i prostowanie nart.
                                                 Kolorowy Żuczek - Gwiazda drugiego planu;)



                              

               Wii  jedzie    ......................................i................... zagadka, co dalej..... ;)


Nawet się zmieniliśmy na chwilę Dziećmi, ale że Małż uważał za uwłaczające zjeżdżać z Osem na sankach, to zbiegał  z górki ciągnąc sanki, więc namachał się jeszcze bardziej niż ja (a przecież zjeżdżanie jest całkiem fajne ;). Zresztą Żuk nie chciał siedzieć sam.
Nasza 'zabawa' trwała prawie godzinę i z ulgą przyjęliśmy fakt, że się kończy i pora zwrócić narty.....
Nawet Wii nie miał nic przeciwko i jak z nieba spadł Mój Tatuś, zamówił sobie u nas ciepłą herbatę (a co my imbryki?!?) i zmył się przebrać narciarskie akcesoria.....
Zmarznięci poszliśmy do pseudo góralskiej knajpy, gdzie ja oznajmiłam, że już wolę iść do tego oszklonego akwarium obok, niż siedzieć w piwnicy, więc przenieśliśmy się na ciepłe napoje do pomieszczenia okrągłego, jak wspomniałam oszklonego, więc stok z niego widać, na którego środku stał piec z butlą gazową dzięki czemu było ciepło. Zamówiliśmy dwie herbaty i dwie gorące czekolady i rozsiedli się w błogim ciepełku.....
Wii ekscytował się teraz swą gorącą czekoladą, Małż karmił Osa swoją, a ja z mym Tatą (zadowolonym, pełnym wrażeń i relaksu) - herbatę.

                                                                 

Czekolada na stole  (Żuczek - Gwiazda drugiego planu ;P;B;)

Gapiłam się smętnie na zachmurzony stok kiedy nagle poczułam jeszcze większe ciepło na obu moich zamszowych czarnych kozakach! Także na kolanach rozpełzło się wściekłe gorąco - a Wii żałośnie spoglądał na resztki swej gorącej czekolady ściekające pod stół.....
Zalał oczywiście głównie mnie, bo siedziałam obok Niego i trochę siebie.....
Na szczęście skóra na butach gruba, więc mnie nie poparzył, bo buty długie aż za kolana, ale czekoladą ich jeszcze nie impregnowałam.....
Potem ja siedziałam już tylko wściekła naprzeciw tej hałastry, która wcale nie przejmowała się tymi wyczynami, a Mój Mełż dokarmiał obu Synów swoją czekoladą.....

                                                                         
                                                       
                                                      Os : 'No i po czekoladzie'
                                                      Wii : 'Spoko, mam jeszcze trochę w policzkach'
                                                     (pod stołem wiadoma plama.....)
                
Wychodząc Tata zagadał do dziada stojącego przy wyjściu i jakoś bardzo przyglądającego się plamie po czekoladzie pod ławką, czy pogoda będzie bardziej zimowa, na co ten odpowiedział, że nie ma się co martwić, bo idzie śnieżyca i już dziś ma padać, co go bardzo cieszy , bo ludzi się na stok więcej zjedzie. Bo to jego stok.....
Z grzecznymi uśmiechami pożegnaliśmy właściciela, zapewniając o rychłym powrocie i udając , że plamy nie ma..... 
Tak też wracałam z tych nart w czekoladowych butach i spodniach, zostawiając za sobą wielką białą i małą brązową plamę.....

Następnego dnia Wii wlazł na stół w kuchni, gdzie na pięknej kryształowej paterze położona była ozdobna choineczka, podniósł ją i gdy ja rzuciłam się ratować już nie wiem czy Jego czy paterę upuścił wszystko zsuwając się ze stołu tak, że została Mu w ręku tylko nóżka..... (od patery oczywiście).
Jakimś cudem tylko przeciął jeden palec szkłem przez całą długość, najpierw uciekł ze strachu, że narobił szkodę, po czym wrócił rycząc, że krew Mu leci.....
 Os siedział obok obojętnie na krzesełku, a ja zmiatałam zewsząd szkło.....
Przyszedł Tatuś, zobaczył co się stało i radośnie poleciał do Mamy naskarżyć na nas, że zbiliśmy Jej ulubioną paterę, więc ewakuowaliśmy się już zgodnie wszyscy troje do Wuja na dole , by przeczekać burzę gniewną w najczystszej postaci.....

I teraz już sama nie wiem czy to Wii tą paterę rzucił, czy ja nie złapałam
i czyja to klątwa wreszcie..... ?????!!!!!

czwartek, 5 stycznia 2017

PIERNIKOWE SYLWESTROWE LOVE

Pomiędzy Świętami często spotykam się z Przyjaciółmi i Znajomymi , którzy też zjeżdżają do Rodzin w Małym Ośrodku, nie mogło nie być  tak i teraz, zresztą już przed Świętami Bella zaproponowała spotkanie odprowadzając mnie po kolejnych zakupo-pogaduchach.
Oczywiście jak zwykle na te zakupy nie bardzo mogłam się wyrwać, ale Mamcia była w dobrym nastroju, więc zgodziła się popilnować Małe i pojechałam z Tatą, który chciał zobaczyć jakiś obraz z końmi i ułanami, który Mu zachwalałyśmy.
Jak tylko weszliśmy i pokazałam Mu ten obraz, zaczął wrzeszczeć na cały sklep jak to On, że to kicz kompletny i po co Go tu ciągnęłam (no jak to po co, żeby mnie podwiózł ;).
Ja zaraz wypatrzyłam Bellę z nosem wśród wieszaków, której nawet wrzask Taty nie zainteresował, podkradłam się , bo chciałam Ją nastraszyć krzycząc 'niespodzianka!' i jak się rozbiegłam , tak wpadłam na Nią i nie tylko Ją przestraszyłam, ale też prawie nie przewróciłam nas obu..,.,..
No , nie była zadowolona z 'takiej' niespodzianki , choć naprawdę zrobiłam to w dobrej wierze, ale udobruchała się zaraz i choć dużo nie znalazłyśmy, to pogadały,a czego chcieć więcej.....
Pewnie byłoby ciekawiej jakbyśmy runęły na ziemię pociągając za sobą rząd wieszaków i narobiły rumoru na cały sklep..... ;PPPPP
Wracając do tematu , umówiłyśmy się na wtorek po Świętach, choć do ostatniej chwili było to nie do końca ustalone, bo Moja Ana miała wizyty lekarskie z Dziećmi i kotem (każde oczywiście u innego lekarza;)  , a Bella napisała w końcu , że się spóźni. Zgarnęłyśmy też Monę, co tym razem już w norkach nie przyszła (:/), a tuż przed spotkaniem napisała do mnie wspominana w poście 'Imprezy także a jakże!' Pen z naszej klasy LO , że jest w mieście i jakby co , to może się z nami umówić, więc Jej od razu dałam znać gdzie i kiedy. Miała wyczucie ;)
Co do pozostałych, to Amik w pracy (najwięcej młodocianych trzeba poratować w okolicach Świąt.....;),Słonko świeciło w swoim mieście, a El właśnie zamieszkała w nowym Pałacu Elfów, więc jakżeby miała go od razu opuszczać.....
O umówionej godzinie przyjechała po mnie ( wybraną już w koszulce z reniferem i bombkami na uszach ;);P Ana i rozsiadłyśmy się w kawiarni przy piernikowym latte z miodem.

                                                         

wspomniana koszulka - kolejne świąteczne motywy ;)

Spotkanie było krótkie , bo kawiarnię wcześnie zamykają, za to bardzo treściwe, bo trzeba robić plany Noworoczne, artykułować  je i dążyć do ich spełnienia.
Za mało mamy czasu , aby przekładać wszystko na jutro, a przecież i tak tyle już przełożyliśmy..... ;)
Żeby nie smędzić , wspomnę tylko , że się starzejemy , gadamy o chorobach i zamiast wysokoalkoholowych drinków sączymy kawki i herbatki..... Zgroza!
Oby to tylko faza przejściowa.....

Sylwester spędziłam z Moją Najlepszą Przyjaciółką, do ostatniej chwili robiąc lasagne, bo Małżu przyjechał z roboty ok.14tj w Sylwka i ledwie co pomógł (całą noc siedział w korpo i spał 15 min!!!!!8O - naprawiał mi szybkę w telefonie, hehe ;p), nagotowałam makaronu na trzy foremki, a że mięsa było na jedną lasagne, to jedliśmy ten makaron w zupach przez następne 2 dni.....
Nasze Dzieciaki (4 Małe Chłopaki) zrobiły kompletną rozróbę w pokojach, powyciągały wszystkie zabawki i nie dały się położyć prawie do 2 w nocy, zamelinowawszy się pod stołem z klockami, czekoladowymi Mikołajami i krakersami,a my zmienialiśmy tylko przebrania, kapelusze, peruki i inne piórka czy maski i latali po domu kryjąc się przed Dziećmi dla chwili spokoju, pogadania i popicia. Mój Małżu tak się schował w pokoju Osa, że prawie przespał północ.

                                                                           


Ama i Ana z Kabaretu
(moje nowe blond wcielenie ;B;)

Trochę nam się porozlewało szampana i soczków dla dzieci, Małżu wystrzelił kilka czerwonych fajerwerków zanim ktokolwiek je zobaczył, sztuczne ognie skończyły się palić jak zaczęłam robić zdjęcia, śledzie zamarzły na tarasie zapomniane, ale ruchu i jedzenia Nam na pewno w tym roku nie zabraknie..... ;)

wtorek, 3 stycznia 2017

WIGILIJNE OPOWIEŚCI

Fakt, że to już Nowy Rok, ale u nas Święta zawsze tak zabiegane, że każde chwile na pisanie są wykorzystane.....inaczej.....
                                                                           
                                                                             

Nasza piękna choinka w świetle dziennym.
Większość bombek coś nam przypomina :)
                                                Co roku jakieś dochodzą ..... :D
                                                (i niewątpliwie odchodzą za sprawą Dzieci.....)

Czekam na tą Wigilię już od października, kojarzy mi się z padającym śniegiem pod latarnią , w który wgapiałam się przez okno szukając gwiazdki, spokojem i bezpieczeństwem domowego ogniska ( tak, mam szczęśliwe i dobre wspomnienia), zapachem pomarańczy, rumowymi cukierkami i paprykowymi czipsami z Pewexu ;) (w paczkach prezentowych ;D).
Teraz Wigilie są bardziej zabiegane, nerwowe, w przechodzeniu samych siebie i dążeniu do ideału przesadzamy często z Mamą i zasiadamy grubo spóźnieni  .
Jakoś mi się wydaje , że kiedyś było łatwiej i szybciej, ale to chyba raczej ja mniej robiłam.....
W tym roku też planowałyśmy rozłożyć robotę, dlatego lepiłam uszka dzień przed Wigilią, ale Dzieci mi tak przeszkadzały, że pół dnia latałam w fartuchu i mące, narobiłam ich około 60-ciu i jak je wreszcie gotowałam, to najpierw nie chciały odkleić się od talerza, więc nieco porwane trafiały do garnka gdzie się znów otwierały.Mimo dużej ilości masła tak się po wystygnięciu skleiły ze sobą , że na Wigilię mieliśmy pozlepianą kulę pierogową z grzybami, którą można było kroić nożem.....
Małżu zdążył chwilę przed pierwszą gwiazdką i siedział z Małymi z muchami w nosie, że co to On niańka, a my z Mami latałyśmy jak w ukropie.
Przy pakowaniu prezentów rozłożyłam opakowania po całym pokoju i zginęła mi wśród nich taśma klejąca,a z braku czasu i nerwów do szukania jej większość posklejałam znalezioną zieloną taśmą izolacyjną...... Było nieźle, z choinką się komponowało.....
Z poślizgiem od 17-tj zasiedliśmy do stołu o 18-tj, bo Dzieciaki w muszki nie chciały się dać wdziać, a ja nie mogłam dobrać kolczyków (aniołki ze świecącymi na czerwono spódniczkami, czy złote bombki z zielonymi listkami %D, bo śnieżynki skromniejsze, to nie na dziś ;). 
                                                                       
                                                                              

Akcesoria świąteczne - kolczyki na trzy dni Świąt ;))))) ;P;B


Modlitwę nieco zagłuszały telefony z życzeniami tych co już po jedzeniu, a karpik był na wpół surowy, ale Tatuś i tak kazał nam go jeść (oczywiście On go na szybko smażył) twierdząc , że to taki czerwony rodzaj mięsa.....
Wii jak to świadome już Dziecko , siedział jak na szpilkach , czekając na prezenty, a gdy wreszcie po przydługim kolędowaniu wystrzelił po nie, to nie wiedział w co ręce włożyć, przypominając Osiołka co mu w żłoby dano.....
Na zewnątrz śnieg padał jak szalony, więc choć klimat się zrobił zimowy, ale Małżu mój przysypiał już przy prezentach, (mimo to dał radę skomentować , że jeden sweter ode mnie ma za długie rękawy i źle się zapina pod szyją, a drugi jest w zasadzie trochę za mały.....:/), więc nie wyglądał na chętnego na Pasterkę.....
Na szczęście Mamcia się zmobilizowała i gdy reszta posnęła my brodząc w świeżym puchu pomaszerowałyśmy do kościoła :)
Po drodze minął nas jakiś chłopiec , który okazał się uczniem Mamy i powiedział Jej  'dzień dobry' , i potem zaśmiewałyśmy się , że o 12 w nocy tak się kłania idąc na domiar z dziewczyną, w przeciwna stronę niż kościół.....
Klimatycznie było -- dłuugo ciemno , potem światła i muzyka, póki było ciemno , czułam się radośnie i anonimowo, jak zaświecili lampy okazało się, że stoję w tym wielkim tłumie tuż obok znajomego z podstawówki chłopaka, którego niezbyt lubiłam i on mnie też, a teraz po tym milionie lat , to nie wiedzieć czy się znamy czy nie..... Całą więc mszę staliśmy tak wepchnięci na siebie z głupim samopoczuciem, ni to spojrzeć ni to podać rękę, na dodatek niższy ode mnie o głowę, więc ja obserwowałam głównie sufit, a on podłogę.....
Mama w tym czasie próbowała nie wypaść z ławki , w którą ją upchnęłam dla Jej dobra, a i tak po komunii i ogólnych przetasowaniach musiała wejść pierwsza do tej ławki i prawie siedziała na kolanach jakiemuś dziadkowi.....
Widziałam też w oddali Monę w jakimś wypaśnym futrze z norek z Jej licznym rodzeństwem, nawet chciałam poczekać się przywitać, ale po zakończeniu porwała mnie taka fala ludzi (wraz z (nie)znajomym chłopem), że dobrze , że z Mami się nie zgubiłyśmy.....
W drodze powrotnej śnieg już nie padał, ale pachniało pięknie. Zimą, nocą, nadzieją na lepsze jutro.....
W domu powoli zebrałam się do spania , wszyscy chrapali smacznie, gdy koło 1:40 zamierzałam położyć się do łóżka, nagle zerwał się mój nieprzytomny Małż (co w korpo się starał dopiąć rok do końca i dlatego przesiaduje tam ostatnio 24h na dobę.....) , złapał mnie w pas ,niemalże zarzucił na ramię ;p i stękając nieco zaniósł do choinki.
 - Jakiś opóźniony Mikołaj coś zostawił dla Ciebie.
Pod choinką leżały perfumki, jedne z moich ulubionych Naomi.
Na dodatek wysilił się nawet na karteczkę z życzeniami doczepioną do nich i kokardkę, więc od razu przestałam się gniewać na Jego humory, a że sytuacja była taka romantyczna rzuciłam się robić nam świątecznomiłosne zdjęcie , wymierzyłam w  nas komórkę i nagle usłyszałam :
- A co się znowu stało z tą cholerną szybką?!!??

Łoj. Zapomniałam wymyślić jakąś historyjkę o ratowaniu świata.....