poniedziałek, 24 października 2016

MĘCZĄCE JAZDY I POJAZDY.

Ostatnio znów czuję się gorzej, a co za tym idzie, nie mam siły nawet pisać.
Szkoda mi życia na spanie, bo kto wie, ile mi go zostało, a zarazem tylko na to mam ochotę.
Oczywiście pogoda i jesienne słoty też na to mają wpływ.
Poza tym paznokcie pod hybrydą urosły mi tak, że albo stukam jak karabin o klawiaturę, albo opuszkami dotykam niechcący kilku klawiszów na raz i wciąż muszę coś poprawiać, co nie przyspiesza, a dwunasta (moja godzina zero - jak położę się później , gwarantowane niewyspanie) zbliża się nie ubłaganie.
Jestem przypadkiem wątpliwym, czego dowiedziałam się z wyników ostatnich badań.
Część się zgadza, część nie. Jak we wszystkim w moim życiu.
Wybrałam się po wyniki z Małym Oskiem.
Deszczowo, a jakże. Zawlekłam wózek do auta z Żukiem pod pachą, bo by mi uciekał w błotnistą trawę. Ledwie Go załadowałam, zaraz trzeba było wyładowywać, bo podjechałam na parking pod kolejkę. W deszczyku prychającym na nas dojechaliśmy tunelem podziemnym i wjazdem śmierdzącym sikami na przystanek PKP, gdzie owionął nas odór monstrum owiniętego w worki i inne szmaty z gołym owłosionym brzuchem i jego 10-ciu reklamówek.....
Zanim zaczadzieliśmy , pociąg nadjechał, nie wpadliśmy w półmetrową dziurę między wagon, a peron i po zastanowieniu kolejka ruszyła..... Os był spokojny, bo wszystko Go zadziwiało, ale musiałam odpiąć Mu płaszczyk, zdjąć czapkę i chustkę, bo sama całkiem zdjęłam odzienie wierzchnie (mimo deszczu w  biegu robi się duszno.....)
Wysiedliśmy na 2 przystanku, po sześciu zatrzymaniach pociągu ( pewnie dla zastanowienia.....)i zapięciu kurteczek, szalików i czapeczek.
Tylko przednie kółka wpadły mi w dziurę między pociąg i peron, więc znów fuks - jakoś się wydostaliśmy.....
Wraz z dwoma innymi wózkowymi mamami, rzuciliśmy się na windę, która..... nie działała.....
Każda sprawdziła. Po prostu wyłączona, bez informacji, rzucaj sobie wózek ze schodów i ciesz się , że to nie pod górę.....
Pierwsza była z koleżanką, to zniosły we dwie.
Ja zaczęłam tyłem, schodek po schodku zjeżdżać wózkiem, fundując Małemu obtłuczoną kość ogonową.
Trzecia Mama czekała na pomoc na górze.....
Na szczęście w połowie schodów nadeszła w postaci |Młodego Chłopaka, który uratował Oska od tych podskoków, po czym ruszył jeszcze na pomoc następnej..... Chwała Mu za to.....
Zjechałam kolejną windą do metra i ten środek lokomocji przynajmniej zjawił się szybko i nie groził utknięciem wózka w dziurze.....  Rozpięłam płaszczyki, szaliki i czapeczki (no oki, ja bez czapki).
Po 5-ciu przystankach i głupiej grze w ku-ku na cały wagon, byle tylko nie marudzić, wysiedliśmy na przystanku, kolejna winda, jeden poziom wyżej i kolejne metro. Strasznie gorąco, ale tylko dwa przystanki.  Potem 5 minut szukania windy i jedyna znaleziona wprost na chodnik prawie w centrum Stolicy.
Oczywiście zapiąć płaszczyk,szalik i czapek.
Tyle że na tramwaj trzeba przejść dwupasmówkę, a przejścia dla pieszych do tego przystanku tramwajowego nie ma, tylko podziemne. Tylko schody. Trzy kondygnacje. Tuż pod nosem jednej z głównych uczelni miasta. Tu więc osoby na wózku nie jeżdżą tramwajem.....
My wróciliśmy się do windy, zajechali pod schody i czekali na jakiegoś litościwego, co by pomógł wnieść wózek..... Trafił się, całe szczęście studentów tam mnóstwo.
W oczekiwaniu na tramwaj wyjęłam krakersy, bo Żuk tracił cierpliwość, a deszcz zacinał.....
Przepuściliśmy trzy tramwaje, czekając na niskopodłogowy (zapomniałaś?! tu wózki nie jeżdżą tramwajem!!!!!) i po połowie paczki krakersów doczekali się takiego, gdzie babki i dziadki z laskami nie muszą się wspinać jak na Tatry.....
Dobrze że się wcisnęliśmy, bo południe już przeszło w tej mojej 'drobnej' wyprawie po wyniki badania i wszyscy wylegali powoli na ulice do tramwajów. Rozpięliśmy kurteczki,czapeczki,srapeczki....;/
Gdy wagon ruszył, przygniótł nas prawie jakiś zagramaniczny osobnik, nieświadom, że tu trzeba się trzymać kurczowo przy każdym zakręcie, także część krakersów przepadła bezpowrotnie, ale na szczęście 4-ty przystanek był już pod szpitalem.
Siłą wyporu wydostaliśmy się z tramwaju, zapięli płaszczyki i dupiki ;/// |:/:?! i na wejściu w szpitalu stanęli pod schodami.....
Pan z synkiem pomogli mi wtargać wózek i powiozłam go do wind na koońcu kooooońcu korytarza po drodze rozpinając kurtki, czapki , bratki i stokrotki.....?<?<?#@w tym ukropie.....
Na windę czekaliśmy 10 minut, po czym w ścisku pojechali na 5-te piętro, gdzie jest gastrologia , jak sprawdzałam trzy razy na tablicy, bo już zapomniałam. Gdy dojechaliśmy, okazało się , że to anestezjologia, więc porzuciłam ten cholerny wózek wraz z okryciami naszymi wielkimi, wzięłam Dziecię i torebkę , i znalazłam gastrologię 2 piętra niżej.....
Tyle szczęścia co rozumu..... @_@
Za to wpadłam zaraz na Czarną Mambę vel Pindę i od razu napadłam ją o wyniki, po czym zaszłyśmy do sekretariatu, gdzie  zażyczyła sobie moje wyniki,a jak sekretarka zapytała, czy się anonsowałam, odpowiedziała, że ja twierdzę, że tak ! (nic takiego nie twierdziłam, głupia pindo z małej litery!!!!!)
No i tak się dowiedziałam, że moje wyniki są niejednoznaczne, że barwią się tylko pojedyncze komórki i trzeba mnie znów pokłóć, położyć, poszukać w mych trzewiach bardziej komórkolicznych miejsc i je pobrać, ale póki co to trzeba dostarczyć próbki z poprzedniego szpitala, bo najpierw się je zbada.....
Help.
Weszłam dwa piętra z mym Dziecięciem po wózek, ubrałam nas wiadomo w co i zabrała nas windą towarową jakaś litościwa pielęgniarka, bo Mały zaczynał zawodzić.....
Ponownie wyjazd ze szpitala, dwie babki znosiły nas ze schodów, tramwaj przyjechał w deszczu i zabrał nas w tłoku odpinających kurtki i furtki; zniesiono nas do metra (już nawet nas nie oblekałam.....)
Winda, pierwsze metro, dojadamy krakersy; winda , drugie metro , wygrzebujemy kruszki z paczki..... Wreszcie przystanek pod kolejką, poszukiwanie windy po właściwej stronie (tylko jeden niepotrzebny wyjazd na powierzchnię), zapinamy, nakładamy , czapki i schabki.
Biegiem na windę do pociągu, na peronie zapowiedź naszego pociągu na wyświetlaczu, euforia, 10 minut czekania i wyświetlacz zmienił się na inny pociąg..... ;/////
Nasz ponoć odjechał wcześniej i pod lichym dachem oczekiwaliśmy pół godziny na naszą kolejkę, dopijając resztki wody z butelki.
Na koniec przed awanturą uratował mnie zapomniany czekoladowy cukierek, bo tylko tak Osek zgodził się jeszcze w wózku wysiedzieć.....
Zmarznięci wpadliśmy tylko przednimi kółkami w dziurę między naszym pociągiem , a peronem, wiadomo trzeba wchodzić energicznie.....rozpięli kapoty i ciuchcia po pięciu postojach przejechała te dwie stacje do naszej.....
Powrotny zasikany zjazd (po zapięciu szalików i dzików) i jeszcze nie zasikany, bo dopiero zbudowany i pod kamerami wjazd i  biegusiem do auta, bo leje.....
W strugach deszczu i zapiętych płaszczowinach dojechaliśmy do domu, tylko tam i z powrotem, odebrać wyniki ,w około 3 i pół godziny.
 Pestka rzucona do beretu.....
Oboje z Malutkim po zjedzeniu zupy paprykowej padliśmy tak zmęczeni, jak Wy po przeczytaniu tego posta i spali tyle, że starszy Borsuk został przez nas odebrany z przedszkola jako ostatni, tuż przed zamknięciem przedszkola.....
Dziś już gwarantowane niewyspanie.
Nie mam siły wstać z tego krzesła, tu będę spała, brawo ja, jakby skróty myślowe były bardziej doceniane ostatnio, niż wielkie metafory.....
Nakarmiłam duszę,
teraz oddać muszę.....

środa, 12 października 2016

MOTYLI CZAR.....

Dla odszpitalowania, dla odegnania tych burych chmur, z których ciągle coś siąpi postanowiłam poszukać czegoś weselszego i natchnął mnie trochę prezent od Mon Ami - chustka w motyle!!!!!
Motyle są piękne, radosne (mimo krótkiego życia) , dodają energii i wywołują uśmiech.
Odszukałam więc wszystko to co z motylami mam, a że są urocze i pasują do ozdoby same i w towarzystwie, to trochę się tego zebrało :) Oto chustka od Przyjaciela :

                                                                 

Jesienne kolory - będzie mi pasować , by rozweselać słotę :D

Odnalazłam jeszcze dwie chustki z motylami, bo motyle na szyi to wdzięczny motyw, można nie mieć nic kolorowego, tylko samą wielobarwną chustę :D

                                                                    

Kupiłam ją zauroczona wzorem, ale fakt, że jeszcze nie założyłam 8/


A ta to właściwie szaliczek - ani nie grzeje, ani zdobi - nie wiem po co ją kupiłam :/


Naszperałam się wśród ciuchów, ale jakoś wydawało mi się , że mam więcej tych delikatnych stworzeń..... A tu tylko stary sweter, który rzadko noszę, bo gryzie w szyję i obciska mnie tak, że wyglądam w nim trochę jak parówka w motylach :

                                                                     


Następnie koszulka, którą lubię, bo ma wesoły kolor i dobrze się nosi :

                                                                         


Dalej tunika, za krótka do noszenia samodzielnie, za długa na koszulkę, ogólnie wzór mnie zwiódł i teraz znów coś leży i tego nie noszę.....

                                                                            
\


Jest też koszulka , w której jestem na zdj. w poście Dziecięce atrakcje, więc nie będę jej już tu wstawiać. Tamtą lubię :)
Z biżuterii oczywiście mam kolczyki, które dostałam bodajże od koleżanki z pracy ( starszej ode mnie o 20 lat) i myślałam, że trochę infantylne są ( bo są) , ale co tam i tak je noszę, bo dobrze kontrastują z moimi ciemnymi włosami i do jasnych ubrań często się nieźle komponują :)

                                                                               


Dwa następne to wyszperane  przeze mnie w jakiś małych sklepikach w różnych czasach, już trochę sfatygowane. Na obu motylki :)


                                                 




Następnie broszki :

                                                           
                            


Ta trzecia to ważka, wiem, ale mi się w motylki wplątała :D
Ten niebieski motylek to jeszcze z mego dziecięctwa ;)


Mam też wisiorek, bardzo mi się spodobał i kupiłam , jak to ja, bransoletkę , która na lato fajna, oraz spinkę do włosów z motylem, która przez te kamienie jest taka ciężka, że zwykle mi spada  :


                                                                          





Jeśli dodać poduszkę, która zdobi mą kanapę i obraz nad nią, na którym siedzi motyl to by było na tyle.....


                                                                                


Obraz namalował wspaniały artysta - mój Tata - na wzór obrazu Sierko -Filipowskiej 
(uwielbiam Jej obrazy, często są na nich motyle ;) ale nie tylko dlatego. Mają niezwykły czar i urok,
jak byłam młodsza miałam jej kilka obrazów wyciętych z gazety i przyklejonych na drzwiach swojego pokoju, z nimfami wodnymi , z wróżkami leśnymi, wspaniale pobudzają wyobraźnię, no i oczywiście byłam na Jej wernisażu , pięknie maluje przyrodę, a jeszcze lepiej ją ożywia!)
Oczywiście Tato wstawił tu moją twarz i w wodzie taplającego się drugiego synka ;)


Znalazłam jeszcze puzderko na leki, które kupiłam przez przypadek, bo było takie śliczne, za czasów, kiedy leków nie brałam i to chyba był znak, a może przyciągnęłam fatum jakieś, bo teraz mi się bardzo przydaje i bardzo często wożę w nim swoje leki, jak wychodzę na dłużej, bo muszę się trzymać określonych ram czasowych.....


                                                                         



Wstawiwszy powyższe motyle
stwierdzam, że nie mam ich aż tyle 
jak na motyle przystało
chyba mam ich za mało!

Motyle na firanki
na szklanki , filiżanki 


                                                       

(O! przypomniało mi się, że mam przepiękną filiżankę od Męża z motylem i ważką :D)


Motyle na dywany
i na ścianę u Mamy !

(swoją drogą Moja Mamcia uwielbia motyle i też ma ich tyle ;B)


Niech więc te chwile
lekkie jak motyle
odpędzą skrzydełkami
dni zalane łzami.....




                                                                         
   

piątek, 7 października 2016

ELFOWE  POŚWIĘCENIE.

Nastał dzień oczekiwania na wypuszczenie. Wyjątkowo się wyspałam, bo p.Elę przenieśli wieczorem na ginekologię i nic mi już nie szumiało nad uchem ;)
Gdy spokojnie się jeszcze wylegiwałam koło 7mej, bo nowe dziewczyny młode, też nie wstawały 'świtkiem - rankiem'; wpadła nagle do sali jakaś szalona salowa i zaczęła ścierać na błysk wszystkie i tak czyste szafki, parapety, przekładać rzeczy, prosić byśmy pozbierały z nich rzeczy i niemalże pod łóżka włazić..... Nieco spłoszone zaczęłyśmy niemrawo wstawać,  bo takie niepokoje tutaj nie zwyczajne..... Ja po wczorajszym kąpaniu w prysznicu z dziurawym sufitem (jedna płytka odsunięta, rurka jakaś zwisa, czyżby kanał kąpielowy na żywo.....) włosy miałam każdy w inną stronę, bo p.Ela jak wiadomo, przeniesiona i nie było od kogo suszarki pożyczyć.
Naczekałyśmy się na śniadanie aż do 9:30, wyglądało jakby wszyscy o nim zapomnieli, wycierając szafki.....
Zresztą bardzo 'urozmaicone i pożywne' było..... Ledwo mi serka na kanapki starczyło.....

                                                                 

O, mój paznokieć się załapał.....
To już wiadomo dlaczego anestezjolog stwierdził, że sine palce to już mam.....

Swoją drogą dobrze, że miałam sałatkę od Elfi, bo bym nadal głodna była.....
Koło 10tj wpadła przełożona pielęgniarek i oświadczyła byśmy pokój ogarnęły, przewietrzyły, łóżka pościeliły, z parapetów wszystko zdjęły, a gazety najlepiej wyrzuciły, bo będzie obchód z Panią Profesor!!!!!
No proszę, co za mobilizacja, jakby królowa angielska co najmniej przyjeżdżała, może jeszcze mamy się ubrać w najlepsze stroje i stanąć rządkiem do przeglądu.....  
Tu należy być pacjentem pachnącym, uczesanym i nie czytającym szmatławców, nawet za cenę największej nudy.....
Teraz już wiadomo, kto budził taki postrach od rana, obchód odbył się koło 11tj (więc leżałyśmy tak z godzinę na niepogniecionych łóżkach jak na szpilkach czekając.....) i nawet moja czarna mamba miała buty na płaskim obcasie!!!!!
Profesor nawet nie zerknęła  na parapety, przypadki nasze, owszem, omówiła z pozostałym tłumkiem lekarzy przerażonych i machających głowami jak automaty, mi powiedziała, że nie ma sensu bym dłużej leżała, najwyżej się mnie znów położy i nakłuje trzustkę (?!?) gdyby wyniki nie były jednoznaczne, a jak będą, to wypróbują na mnie pierwszy raz w tym wskazaniu pewien lek przeciwnowotworowy , który daje świetne efekty za granicą..... Nie ma to jak być królikiem doświadczalnym.....
Najważniejsze , że wychodzę..... Moja doktorka koło 12tj obiecała mi, że za pół godziny/godzinę będę miała wypis, więc  dzwoniłam do Elfi, ponieważ ona oczywiście na wszelkie świętości mnie zaklęła, że nie wyjdę stąd bez niej i odwiezie mnie prosto do domu. (no , w tą ulewę wracać komunikacją, to faktycznie nie tęgo)
Czarna Pinda przyniosła mi wypis dopiero ok.13.30, więc już siedziałam jak w ukropie (nawet dosłownie, bo swetr już wdziałam), a Elfi musiała co raz weryfikować plany, bo 2-miesięczny bobas nie zna co to grafiki.....
Ale w końcu wydostałam się stamtąd przed 14tą, Elf podjechała po mnie pod same drzwi, a Jej Malutka spała smacznie w foteliku na przednim siedzeniu.  Następnie pojechałyśmy po Jej drugą Córę do szkoły, potem do nich do domu, gdzie zostałam nakarmiona zupą ogórkową i pierogami, bo zaopiekowanie musi być pełne i całkowite, po  czym wrócił Elfi Facet z trzecią Córą i wszyscy dostaliśmy mrożoną kawę!!!!! (Oczywiście robioną z Maleństwem na rękach i przy burzliwych i wesołych naszych dyskusjach..... ;)   Pyycha :P
Takich Przyjaciół to naprawdę świetnie mieć. Mały Drogi Elf we wszelkich moich chorobach jest nieoceniony.....
Na koniec wydelegowała, rzecz jasna, swojego do rany przyłóż narzeczonego, by ten zmęczony , prosto z pracy odwiózł mnie w największe korki pod same drzwi.....
Dobrze, że nie usnął po drodze, bo ponoć do 3ciej w nocy siedział i pisał jakieś konspekty, a jeszcze się starał zabawiać mnie rozmową podczas bardzo uciążliwej i prawie godzinnej jazdy w szczycie, mając drugie tyle  z powrotem..... Parę razy pytał mnie o drogę, ale ja - kompletny abnegat geograficzny - nawet do domu własnego nie wiem jak dojechać, to pomocna za bardzo nie byłam.....

Jak wspaniale, znów własne łóżko, własne jedzenie, własna łazienka!!!!!
Własne Dzieciaki uczepione u nogi i szyi, własny rosół z rozkładającym się w nim indykiem, z którego Małż był przecież bardzo dumny .....,  własna sterta prania wywalająca się z kosza....
A może by tak, myk, myk, wrócić chyłkiem do tego zaopiekowania w szpitalny świat, pod patronatem Elfów..... :') 

wtorek, 4 października 2016

SZPITALNE NIUANSE.

Nowy szpital,lepsza jakość,w końcu stołeczny.
Przyjęli mnie szybciutko,od ręki zaprowadzili na 5-osobową salę, na której była p.Kasia (kolo40tki),bardzo miła i 58letnia p.Ela- strasznie gadatliwa,chora oki,ale nie łatwo z nią wytrzymać : w kołnierzu ortopedycznym,bo ją krzyż boli,w wałku na głowie,bo jej grzywka leci,z wiatrakiem na łóżku,bo jej duszno,non stop na telefonie i to nadaje jak katarynka,jakby słowa się bawiły w ganianego......Ma trzydziestoparoletniego syna,o którym mówi,jak o małym dziecku i martwi się o niego i biadoli,jak on sam w domu bez niej wytrzyma ,i wszystkie swoje koleżanki namawia ,by do niego zaglądały,bo on nie ma do kogo gęby otworzyć. Z taką mamuśką ten facet,to istna kaleka!
Może tylko ona tak gada i na wszystkim się zna - jest analitykiem i wszystkie swoje wyniki komentuje. Że ją źle leczą,że lekarz nieprzytomny,że wciąż ją nie tak rozpoznają. Akurat jak przyszłam doktorka przekazała jej fatalną nowinę,że ma raka jajnika,więc rozpaczała,co nie dziwne, i dzwoniła po wszystkich i mówiła,że synkowi o tym nie powie,bo on sobie z tym nie poradzi. Najpierw myślałam że to jakiś nastolatek.....
No więc jak wyrwałam się trochę od słowotoku Eli,zwiedziłam szpital, oddzielne łazienki dla bab i facetów ,toż to luksus!(jest też darmowe wifi, to im się chwali!). Pielęgniarki jakoś nie różnią się zbytnio, wszystkie trzy zajęte u siebie w kanciapie, nie pacjentem, za to przyszła do mnie na wywiad lekarka-do mnie przypisana-o raju!
Wypindrzona blondyna z wielkimi krechami przy oczach,tatuażem na nadgarstku ,kolczykami koralikowymi i
.... czarnym fartuchu!!!!! Ze srebrnymi guzikami, chyba na miarę skrojony, do legginsówi i 10cm obcasów Cóż tego jeszcze nie widziałam.....Ogólnie wyglądała wystrzałowo ,jak na dyskotekę ,tylko na początku myślałam ,że to jakaś fizjoterapeutka czy inny personel - lekarz to zwykle z białym fartuchem się kojarzy.Niestety była też oschła i opryskliwa i jak znikła,tak dopiero ok.12tj zleciła mi badanie krwi,czyli czekałam 3godziny,na koniec okazało się,że te badanie ,na które przyjechałam może będzie jutro - zobaczy się.....
Wściekła,  ale co ja mogę. W końcu 3 dni trzeba odsiedzieć,bo zawsze jakieś dofinansowanie do pacjenta.....
Zjadłam zaległe kanapki i poszłam do sklepu po picie. Po drodze zadzwonił Facet Elficzki,który tu pracuje i poszliśmy sobie na kawę do automatu,Lavazza troche cierpka, pogadali i jakoś się uspokoiłam - on ma taki charakter łagodny,że ludzie przy nim od razu czują się bezpiecznie.
Popołudniu przyszła też do mnie sama Elfi,która mi chce zupy gotować, dzieci opiekować i w ogóle siatami by mi rzeczy nosiła,kiedy sama ma 2-miesięczne bobo i dwie starsze panny!Narobiła mi cały pojemnik sałatki warzywnej,a że nie miałam łyżki (bo tu dają!) to jadłam za pomocą kromek chleba od niej. Pycha!Miałam na dwa pożywienia aż!
Podarowała mi też do tego wielką kolię z bransoletą na czerwonym pasku z jakichś kamieni na urodziny,nakupiłyśmy słodkich rurek i dwie godzinki(między karmieniami) przegadały, tym sposobem nadeszła wreszcie noc,przespałam ok4godzin,a potem męczyłam się wtykając stopery do uszu i wyjmując(uszy mnie od nich bolą) ,bo Ela co raz chrapała,a jej wiatrak warczał obok,wnerwiając mnie nieziemsko!

                                                          

Na szczęście rano zerwali mnie rozczochraną, rozespaną na badanie i już o 9tej, wyciągnąwszy niemal siłą skierowanie od tej czarnej pindy (mało nie wypadłam z kolejki,tak się grzebała!) poszłam na tą podrasowaną gastroskopię.....(badanie EUS)
Rozebrała mnie tam pielęgniarka do połowy i nałożyła mi zielone przezroczyste giezło, bo stwierdziły,że się w suknie wystroiłam (zwykła szara tunika,tyle że ze srebrnymi wzorami)kazali mi się kłaść,anestezjolog żartował,że on mnie uśpi,ale ja sama mam się obudzić,bo on jest tylko od usypiania,nie budzenia (już się bałam) ,ale zaczęłam po chwili widzieć podwójnie i gdyby nie rura w gębie,miała bym wrażenie,że latam na chmurce.....

                                                                 

Moja tunika dla lepszej imaginacji.


Trochę straciłam chyba świadomość,oczy mi się zamknęły i zaraz było już po ,
 i wieźli mnie w tym zielonym przezroczu ,z biustem na wierzchu przez cały szpital na łóżku do sali.
Po tej 'atrakcji' z pół dnia przespałam, mając przedziwne fantastyczne sny o jakichś przystojnych aniołach,zupełnie nie wiem dlaczego.
Gdy się trochę ocuciłam wpadła czarna pinda i pozwoliła mi zjeść tylko trochę zupy,więc byłam na nią jeszcze bardziej wściekła,bo sama zaraz zagarnęła sobie cały obiadek do siebie, a na me pytanie o wyniki stwierdziła,że zobaczymy jutro.....
Głodna,zła czekałam na dozwoloną już kolację, aby ochłapy oślizgłej szynki znów smakowały jak najlepsze delicje.....

                                                               

Szynka większa od bułeczki.....










poniedziałek, 3 października 2016

TRZY W JEDNYM.

W piątek 30go,o godz.11 miałam wyznaczoną miesiąc temu wizytę u mnie w przychodni,by przedłużyć zwolnienie ,przejrzeć dokumentację,ogólnie przebadać. A tu w środę 27-go odbieram telefon,że w piątek 30go o11tj mam się zgłosić do orzecznika,do ZUSu i nie mogę przełożyć,mogę nie przyjść,a co dalej to ich nie obchodzi.....ZUS rządzi! Ledwo zdążyłam ubłagać recepcjonistkę u nas w przychodni ,by mi rano pozwoliła przyjść przed 8-mą, a tu telefon dzwoni! :
 - W piątek 30go o11tj mam wyznaczoną konsultację gastrologiczną i nie da się przełożyć bo to profesory wielkie i weź tu się człowieku roztrój!!!!;
Wszyscy uwzięli się na tą jedną datę zwłaszcza,że Małż zaplanował sobie wtedy rano w pracy specjalne zamówienia. Oczywiście musiał odwołać ,by zostać z Oskiem.
W związku z gastrologią ustaliłam z Ciotka ze pojadę z nią między 9 a 11 zobaczymy co się da zrobić.....
W piątek z rana wyleciałam jak strzała do mej przychodni,prężna i gotowa czekałam sama już od7:40pod gabinetem. w tym czasie przyszła zasapana babusza na8:15 i zaczęła biadolić,że nie jest pierwsza.Sorry babulko,ale mam napięty grafik! Doktorka przyszła 7:55 i już się na nią rzuciliśmy,wysłuchawszy zgodziła się mnie przyjąć , bo nikogo na 8 nie było. Odhaczone. Podczas wizyty,koło 8:08,wpadł zmachany chłop,że to jego wizyta,ale pani dr grzecznie go wyprosiła skoro się spóźnił,to teraz niech czeka.....
Co za fuks!
Jak wyszłam,a chłop się wpakował za mną,babula biadoliła jak najęta,wiec 'grzecznie' rzekłam,że pewnie się spieszy.
Na to babula umilkła, zerknęła na mnie spod oka i odparła: "A gdzie ja tam się mam spieszyć....." Ech. Tak myślałam.....
Na pociąg zdążyłam i odebrałam Ciotkę z dworca. Ta złapała taxi i pojechałyśmy na konsultację. Po drodze stwierdziła,że kupimy kwiatki,wręczyła mi swój laptop, a potem dwa giga słoneczniki z liśćmi jesiennymi ku ozdobie i tak obładowana jak giermek przyboczny ruszyłam za Ciotką do pani profesor.....
Rany,gabinet ma wielki jak pół mego mieszkania,garsonka granatowa ,elegancka biżuteria,fryzura,makijaż,standardy amerykańskie!
Debatowały nade mną,jak na zlocie czarownic,ja ani me ani be,owieczka na rzeź, co już z 4 zrobiło mi się 8 litrów płynów wydalanych (istna konfabulacja),no i ustaliły mnie na poniedziałek do tego szpitala, na nowe badania..... Super. Małż omdleje ,znów będzie przekładał te pilne zamówienia z poniedziałku.
Po tych ustaleniach wysłały mnie pędzikiem do orzecznika. Nie było źle,aż wylądowałam już prawie na miejscu, wi-fi mi nie działało i 3 osób o drogę pytać musiałam, prawie stojąc pod opasłym budynkiem Zakładu Ubędzie /Skapnie (ZUS;)
Oczywiście nie było co się śpieszyć,bo i tak czekałam pół godziny.....
Lekarz zaskakująco miły, zszokował się ilością dokumentacji medycznej,jaką już wyprodukowałam i już dużo mnie nie pytał.
Wszystko pozytywnie się zakończyło i mogłam spokojnie wrócić do domu do dzieci.
A figa!
Polazłam na kawę i muszę powiedzieć,że trafiła mi się przepyszna kawa, robiona przez brodatego baristę w jakiejś małej kawiarence "Małpi gaj" przy stacji pociągów.
Albo to była naprawdę najlepsza kawa (a dużo ich pijam ,wiadomo) albo tak byłam rozemocjonowana i zestresowana tymi załatwianiami,że wszystko w tym słoneczku i spokoju oczekiwania na pociąg smakowało by mi jak niebo w gębie.....


.