czwartek, 22 grudnia 2016

PARĘ WRAŻEŃ Z PRZEDŚWIĄTECZNYCH ZDARZEŃ.

Zastanawiające, że najlepiej opisuje mi się moje wpadki i porażki, a jak wszystko jest dobrze, to jest nudno..... Chyba dlatego tyle ich mi się zdarza, bym miała o czym pisać.....
Święta ,Święta, powroty w rodzinne strony, zakupy, zakupy, zakupy.....
W skrócie powiem, że kupiłam już milion rzeczy nie związanych ze Świętami, a już najlepszy jest różowy stroik na głowę na jakieś angielskie wesele chyba. Zabawa z nim przednia, nawet Synki mierzyły..... ;P
                                                                   

Oto on. Koszulka bynajmniej nie idzie z nim w parze..... ;)

Synki po przyjeździe do Babci zaczęły się rozkładać tzn. kaszleć , smarkać, kichać i tak mnie Małżu z Nimi zostawił i pojechał pracować do Pierwszej Gwiazdy niemalże.....
Babcia chcąc wnuki uzdrowić przytulała, ganiała po śniegu i mrozie i karmiła czekoladkami i mandarynkami, z czego One były bardzo rade, a ja następnie miałam Oska kaszlącego pół nocy i zasnął dopiero przed 3cią po inhalacjach sterydowych , które w końcu zdecydowałam Mu się zrobić, bo już znam te podstępne krtanie.....
W dzień wyglądał nieźle, mniej kaszlał, zabraliśmy się za robienie pierniczków, bo tego dzieci nie mogą przegapić. Upaćkaliśmy całą kuchnię i siebie, Wii miał brodę i wąsy z lukru i ozdobnych kuleczek, a Os całą buzię w pierniczkach......

                                                                         

Wyszły uroczo, czy może być inaczej? 

Babcia porobiła z nich choinki przetykane kwiatkami z opłatków, Żuk zaraz zabrał się za wykradanie kwiatków z choinek.....Ociekał lukrem, kąpiel wieczorna była więc bardziej niż wskazana.....
No i oczywiście okazało się , że Os jest cały w kropki.....
Od stóp do głów, po koniuszki uszu wyszła Mu wysypka, a ja najpierw oskarżyłam czekoladki i mandarynki Babci, potem sterydy wziewne, podejrzewałam także nowy płyn do kąpieli ze strażą pożarną o nienaturalnie czerwonym kolorze, po czym ujrzawszy Jego czerwone gardło i kiepski nastrój zawyrokowałam szkarlatynę..... (jakaś dziewczynka w przedszkolu Borsuka miała, więc pewnie Mały, co tam łaził czasem, się zaraził.....).
Pojechaliśmy oczywiście następnego dnia do przychodni przy szpitalu, mój charakterny Tatuś nie chcąc płacić za parking zaparkował sobie na wysepce między miejscami przeznaczonymi do postoju - zajętymi rzecz jasna, przed samym nosem pana parkingowego, nic sobie z niego nie robiąc.....
W przychodni usłyszałam, że za nic nie ma miejsc i mogę sobie iść wieczorem na pogotowie.
Ale że Os nie miał gorączki, to wróciliśmy do domu, obdzwoniłam pół świata i obcierając non stop nos Starszemu, który wpychał go do tortu czekoladowego Babci postanowiłam nazajutrz zrobić Osowi badania z krwi, czy On w ogóle ma te paciorkowce.
Zebraliśmy się następnego dnia po marudnej nocy dopiero koło 10 tj i zajechali do prywatnego laboratorium nr 1, a tu już zamknięte, 'Pani, z kogutami się wstaje w małych ośrodkach, tu już pozamiatane i badania pojechały.....'. No to pojechaliśmy do państwowego szpitala, gdzie jest ten nieszczęsny płatny parking, kolejka przed nim aut, a nam się spieszy. Mój Tatuś nie lubi czekać, wyminą trzy auta w kolejce, stanął obok pana parkingowego, który kipiał ze złości, a ja udawałam, że wtapiam się w fotel.
Spojrzał przed siebie - nadjeżdżało auto - zamachał do parkingowego coś w stylu 'daj se pan siana' i pojechał olewając wszystkich, a najlepsze, że nikt mu w końcu nic nie powiedział.....
Czemu ja nie jestem czasem taka jak Mój Tatuś.....
W szpitalu laboratorium do 11, więc wchodzimy, mówię , że chcę ASO zrobić,  a pielęgniarka bardzo miła grzeczna i ładna, ze srebrnym łańcuszkiem na obfitym dekolcie, mówi mi , że w małych ośrodkach robimy ASO tylko raz w tygodniu w środy o 12tj,(a to był wtorek).
Czyli jak przyszłabym w czwartek, to muszę tydzień poczekać.....
Raz w tygodniu przyjeżdża ktoś kto  umie to przeprowadzić, ustawia się kolejeczka i badamy.....
A może zdążymy już wyzdrowieć i z głowy mamy i my i oni.....
Na szczęście jest tam jeszcze jedna prywatna placówka nr 2 , która okazała się czynna do 12tj i wszystko zrobili mi od ręki i nawet morfologię,a wyniki mam mieć popołudniu na internecie, więc tak jak w wielkich ośrodkach niemalże, a Os mimo pobierania krwi z obu rączek wcale nawet się nie zająknął.....
Po zjedzeniu warzywnej zupy kremu pojechaliśmy (o zgrozo!) znów na nieszczęsny parking już do lekarza, bo dziś taki przyjmował, co to nikt do Niego nie chce chodzić, więc kazali nam przyjechać..... (w końcu ja nie stąd to pewnie się nie znam..... ;)
Tym razem Tatuś nie cackał się z parkingami tylko zaparkował centralnie na trawie ciesząc się jak dziecko, że ma dżipa i wjedzie w każde błoto.....
Lekarz, jak lekarz ( taki nieco opasły.....;) stwierdził, że nie jest to szkarlatyna, ale czy będzie nią jutro lub pojutrze , to nie gwarantuje..... (dobrze, że choć ASO mi to powie.....), w każdym razie dał syrop przeciwalergiczny i życzył wesołych świąt.....
Wracając do domu byłam lekko powiem zdenerwowana, szukałam w komórce na internecie miliona mądrych porad, moja piękna nowa szybka od telefonu mieniła się w zimowym słoneczku, a mi się ciągle otwierała reklama z jakimś reniferem i za nic nie mogłam jej zamknąć!!!!!
Cisnę ten krzyżyk w prawym górnym rogu i cisnę! Klnę pod nosem i cisnę z całą moją frustracja i irytacją! Te reklamy co wszystko zasłaniają i nie dają się usunąć powinny być zabronione, bo mogą prowadzić do niebezpiecznych zachowań!!!!!
Cisnę sobie cisnę i nagle pyk..... moja nowa szybka w telefonie wymieniana prawie miesiąc ( bo 2 tyg, robili, po czym zrobili źle i kolejne 2 tyg. poprawiali) zasłała się 'uroczymi' niteczkami, niemalże jak pajęczynka utkana przez pracowitą Teklę.....
W pierwszym moim odruchu miałam ochotę wyrzucić go przez okno, ale się opamiętała, że strata byłaby jeszcze większa. Teraz nie wiem jak to powiem Mężykowi, który to latał po serwisach z poprzednimi problemami. Muszę wymyślić jakąś groźną sytuację, z której uszłam z życiem i uratowałam pół świata i tylko jedna taka mała strata..... :>
Tego samego dnia wybrałam się jeszcze do spowiedzi, by przetrawić wszystkie perypetie lecznicze i nie tylko,
Wszedłszy do zapchanego kościoła pełnego ludzi, szykowałam się na godzinne dumanie w zakręcającej się kolejce do konfesjonału, ale że już mi się nie chciało myśleć, poszłam odruchowo za księdzem, który przechodził, że może gdzieś przysiądzie, a gdy zniknął mi z oczu stanęłam bezradnie w bocznej nawie i kątem oka spośród tłumu wyłowiłam czerwone spodnie, których właścicielem okazał się gestykulujący do mnie żywo Małż Belli. Podeszłam, a ten mi mówi, że zaraz zanim będę do spowiedzi, bo sprytnie sobie zajęli do fajnego księdza.....
Rzeczywiście tak było ledwo zaczęłam grzechy wymieniać, a ten mnie już sympatycznie żegnał życząc wesołych Świąt - w życiu się tak szybko nie wyspowiadałam, dzięki czemu mogłam z Bellą zahaczyć o dwa sklepy i doradzić jej w dylematach zabawkowych dla Jej Chrześniaka i jego siostry, a szwędanie się we mgle zamieść pod długie kolejki w kościele.....
Podsumowując - Os nie ma szkarlatyny, bo wyniki przyszły, inhalacje chyba Mu gardło leczą, bo z kaszlem lepiej, a w wieczornej kąpieli tak radośnie szalał, że 'wypsnęła' Mu się kupka do wanny, więc musiałam gwałtownie ewakuować Jego, kilka kaczek, żabę, ze trzy ryby , piłki i jakieś pojemniki  , po czym wszystko łącznie z Nim myć od nowa.....
Jaka piękna katastrofa.....

Choć śnieg stopniał, to choinka już ustrojona, więc można zacząć wczuwać się w świąteczną atmosferę - milion potraw do upieczenia, ryby do ukatrupienia, paniczny pęd po sklepach w poszukiwaniu beznadziejnych prezentów, sprzątanie w biegu po zaśmiecaniu, zaśmiecanie w trakcie wieszania lampek na barierkach balkonów,coś jeszcze nie napisane, coś nie wysłane, coś zapomniane i niedopowiedziane.....
Ale ja kocham nawet to -
taki już Urok zimowych Świąt.....

poniedziałek, 12 grudnia 2016

ROZTRZEPANYM BYĆ SIĘ ZDARZA.....;)

Przepisane z kartki z soboty :

<Z biegiem bloga stwierdzam, że wkrótce jeśli pójdę do pracy, trzeba będzie zmienić tytuł i zaczynają mi się nasuwać takie jak 'kawoholiczka' oczywiście pomijając 'pisoholiczkę',  bo to już słowotwórstwo, ale fakt, nie ma dnia, bym czegoś nie napisała i nie wypiła kawy.....
Hmm, jak to połączyć.....
Obecnie siedzę w Green Coffe, mam zakroplone oczy tropicamidem i właściwie nie widzę , co piszę, bo wszystko mi się rozmazuje, a bazgrzę to na przeterminowanym skierowaniu.....
Nie wiem, czy to rozczytam , zaraz idę na wizytę , na badanie oczu.
Hehe , zabawne, czuję się jak na haju, mocna kawa (americana, ale według mnie za mocna jak na ten rodzaj), drożdżówka z cynamonem (zamówiłam ją, bo wydawało mi się , że jest kakaem posypana, nie cynamonem, za którym nie przepadam;), na kolanie książka z półki, na niej kartka na której kreślę te słowa, a ludzie dziwnie się na mnie patrzą, pewnie także dlatego , że moje oczy po tych kroplach wyglądają jak oczy szopa ;B
Mogłabym tak całe życie spędzić - w przytulnych kawiarniach, z kawą i długopisem..... (oczywiście, nie na wpół ślepa ;)>

                                                                     

próbka mojego pisma
śliczności..... ;)

Jak widać, wszystko dało się rozczytać, choć pewnie nie każdy dał by radę, wizyta była przezabawna, bo zawieźli mnie tam Moi Chłopcy, a sami do Mężula pracy poleźli.
Ja udałam się na zakroplenie oczu i pobranie krwi, z czego okazało się , że na skierowaniu od Boczyny , co sylabizuje i upewnia się po dziesięć razy, nie ma jej pieczątki, więc musiałam znów do niej latać, na szczęście była w gabinecie. Oczywiście mnie przepraszała, ale za to teraz rozumiem czemu tyle razy się upewnia, jak coś robi, a z drugiej - > TO i tak NIE SKUTKUJE!!!!! ;)
Po zakropleniu 3 razy oczu, kazano mi czekać pod gabinetem z pół godziny, aż krople zaczną działać, ale ja oczywiście zjechałam windą do kawiarni, bo głodna byłam (na czczo przecież) i po co 30 min. marnować?!
Tu nastąpiło to co w notce wyżej ;) z czego dodam, że leciała przyjemna świąteczna muzyka, ludzi nie za dużo, wygodne fotele, szkoda tylko, że miałam tak mało czasu na celebrowanie chwili (o! o! kolejny pomysł na tytuł! dobra jestem w takim celebrowaniu.....;).
Wróciwszy w sam raz na wizytę dostałam receptę na okulary do czytania, choć doktorka kazała mi jeszcze raz sprawdzić i się upewnić przy normalnych oczach.... To co mi badała na poprzedniej wizycie?! Ogólne wrażenie?!
 Ech, żebym to miała pod domem, to czemu nie, co dzień bym latała.....
No nic, zadzwoniłam do Chłopaków, że już do Nich idę i szybko przebiegłam w ten deszcz, po drodze fotografując wystawę sukien ślubnych i nie tylko, bo była śliczna , nic że trochę mi komórka zamokła.....
Dotarłam do budynku pracy Męża, dumnie wkroczyłam do hallu w moich zamszowych kozaczkach na koturnach, widziałam już za biurem portierni Chłopaków czekających na mnie.
Nagle zachwiały mi się jakoś nogi na tej cholernie śliskiej posadzce, mokrej od wody z mych butów, a że miałam zaburzoną orientację, przez te oczy, to runęłam jak długa tuż przed bramkami wejścia do wind.....
Recepcjonista rzucił się mnie ratować ukrywając rozbawienie, a Moje Chłopaki stały jak wryte - była Mama i nagle znikła pod blatem.....
Pozbierałam się jakoś, Oni też się do mnie ruszyli pytając, czy nic mi się nie stało, ja głośno zaczęłam , że przecież nic nie widzę i to dlatego, a Mężul podłapał i zaczął tłumaczyć portierowi, że to dlatego, że byłam u okulisty itp. itd. (żeby nie było , że taka fajtłapa ze mnie....., a śliskie posadzki to niewinne?!?)
Szybko umknęłam do wind, cała spalająca się ze wstydu, obecnie siniak na kolanie ma kolor dojrzałego jabłka. Dzieciaki jednakże uważały, że to było przekomiczne.....
Po kolejnej kawie (nie przyznałam się, rzecz jasna, że już piłam ;), bieganiu za uciekającymi Małymi i podziwianiu widoków z 22 pietra zebraliśmy się do domu.

                                                                         

Chłopaki - samoloty

W drodze powrotnej musiał być wypadek tramwajowy na naszej trasie i trzeba było wszystko objeżdżać , więc wracaliśmy 50 minut dłużej niż normalnie.....
Wieczorem radośnie zabrałam się za sprawdzanie wyników badań, obszukałam torebkę i kieszenie za karteczką z numerem do sprawdzenia online, a że nigdzie jej nie było, zaczęło mi coś świtać, że po wizycie poszłam do łazienki i coś mi strzeliło do głowy, że na pół ślepa zaczęłam wyciągać jakieś stare ulotki i bilety z bocznej kieszonki i wyrzucać je tam do kosza.....
I jaka zadowolona byłam, że wreszcie robię porządek w torebce (ulotka o pielęgnacji bobasów - czyli prawie 2 lata w mej torebce, bo ją z porodówki brałam, jak z Oskiem leżałam.....).Przy tym zadowoleniu odczuwałam też pewną absurdalność sytuacji - dlaczego robię to teraz i tu?!
Właśnie wtedy musiałam wyrzucić karteczkę z numerkiem, bo też ją wpakowałam do bocznej kieszonki..... Jakaś tam ta moja intuicja była co mi mówiła  'nie wyrzucaj', szkoda tylko , że stała i patrzyła bez słowa jak kwitek leciał do kosza.....
Wygląda na to, że szykuje się kolejna podróż po wyniki, bo inaczej ich nie poznam.....

piątek, 9 grudnia 2016

W ŚWIATEŁKACH NADZIEJA

Gdy tak sobie siedzę w domu czasem nieoczekiwane wypadki umilają mi życie :D
Bo na przykład zeszłego czwartku wieczorem Bella napisała , że jedzie w nasze okolice, a ja się do Centrum do lekarza wybierałam i jakoś tak się złożyło, że chory Małż został w domu z potomstwem, dzięki temu  ja mogłam na kawę i lekarza.
Szkoda tylko, że tego dnia nastąpił pierwszy z ataków zimy, zasypało wszystko dokumentnie i pociąg spóźnił mi się pół godziny bez żadnego tłumaczenia..... :/
Bell czekała więc na mnie w kawiarni około 40 minut, wypiła i zjadła i jak wreszcie nadbiegłam cała zaśnieżona wprost z metra, to wrócił Jej Mężul trochę naburmuszony i wystrojony w Wólczanki (już myślałam, że sobie pójdą , a ja zostanę jak niepyszna sama z tą kawą i sernikiem z truskawkami , który zamówiłam :P) na szczęście stwierdził, że jeszcze milion rzeczy sobie pojedzie pozałatwia, bo niestety jego pantofelki nie nadają się na chodzenie po tym śniegu, a my możemy pogadać.
Więc posiedziałyśmy tam na wypicie tej mej kawy i na propozycję Belli przeniosły się obok gdzie zamówiła nam pizzę wegetariańską, taką z rukolą i serem feta i herbatki, bo pora obiadu się zbliżała i pora coś zjeść, ale obie nie bardzo byłyśmy głodne, a poza tym zza szyby zerkała na nas dość pulchna, a wręcz napakowana kuchara, która do tego miała mnóstwo tatuażów i kolczyków i wciąż coś tam nożem waliła..... Mimo tego całkiem miło się gawędziło,klimat już się wszędzie robi świąteczny, oświetlone choinki pchają się na każdego, że ciasno siedzieć.....Jak masz gałąź w oku to wiesz, że Święta idą!!!!!
To był taki przerywnik wyrwany z codzienności, Bella tu, ja z Nią w Centrum , w powszedni dzień :D niecodzienna sytuacja.
Niestety zbliżał się czas wizyty, więc pożegnawszy się z Nią pobiegłam na metro, bo zostało mi niecałe 25 minut. W połowie drogi zawróciłam, bo doszłam do wniosku, że tramwajem będzie szybciej i bezpośrednio, przez co zachlapałam sobie całe moje bordowe jegginsy.....
Spóźniłam się i tak 5 minut, ale że to prywatna placówka i tak mnie przyjęła dr Boczyna od razu.
Cóż to za nadgorliwa (może i dobrze) i zabawna doktorka ;)
Już byłam u niej parę razy, więc wysłuchała nowości, zapisała badania, osłuchała i koniecznie kazała przyjść znów jutro, a na razie syrop prawoślazowy i isla do ssania 3 razy dziennie, bo się nad antybiotykiem zastanowi do jutra.....
3 razy powoli podkreślając każdą sylabę przeczytałą mi te 'surowe' zalecenia (3 ra-zy dzie-nnie je-dna ły-żka syropu prawo-ślazo-wego, 3 ra-zy dzie-nnie isla do ssa-nia.....) jakbym się mogła pomylić i przedawkować, takie to leki 'mocne'..... ;)
Po czym wysłała mnie do okulistki, bo wspominałam, że mi oczy zaropiały.....
Okulistka dość znudzona stwierdziła u mnie pewien astygmatyzm i małą wadę, która jest ukryta i wychodzi przy zmęczeniu (to chyba notorycznie jestem zmęczona, bo ostatnio ciągle źle widzę ;/
i wysłała na badanie do okularów. Ropiejące oko mam sobie kroplić jak już zaczęłam kropelkami przeciwzapalnymi.....
Oczywiście Boczyna jeszcze raz mnie obejrzała, czy dobrze obejrzano mi oko i czy na pewno wiem ile razy mam przyjmować syrop prawoślazowy (kobieto, ja mam zatoki zawalone, nie czuję, nie smakuję, uszy mnie bolą, na oczy nie widzę, a Ty się do jutra będziesz zastanawiać nad antybiotykiem ?!!!!!)
Wróciwszy do domu zabrałam się za smażenie placków ziemniaczanych i zaraz nadjechali moi Rodzice, którzy robią co roku za Mikołajów, a ze względu na moje infekcje zamiast z Nimi siedzieć znów pojechałam w sobotę do Boczyny.....
Tylko przyszłam, ta wysłała mnie do laryngologa. Pod drzwiami siedziała kaszląca dziewczyna i siąkający nosem chłopak, więc siadłam na jedynym wolnym miejscu, między nimi. Gdy dziewczyna weszła do gabinetu, chłopak - wysoki i całkiem przystojny - zapytał mnie nagle czy mam chusteczkę. Rzuciłam się więc do mej wielkiej brązowej torby mówiąc, że mam, ale po chwili przewalania śmieci w jej otchłaniach musiałam z żalem zaprzeczyć posiadaniu paczki, ale poradziłam mu rezolutnie, niech weźmie papier z łazienki. Podziękował za dobry pomysł i poszedł. Jaki miły, grzeczny, kulturalny..... ;)
Patrzę co on robi, a ten wychodzi z kibla z płachta papieru wielkości prześcieradła, siada obok mnie i zaczyna trąbić w ten papier na cały korytarz!!!!! Jakby nie mógł tego zrobić w łazience?!?
Łepek jaki źle wychowany - do tego kiedy tylko dr wyszła pytać kto następny oświadczył, że pewnie , że on (a oboje byliśmy dodatkowo) i jeszcze się naczekałam zanim wylazł!!!!! No jak mi oczy zamydlił, no! Gdy wreszcie weszłam ,obrzucając wychodzącego gbura pogardliwym spojrzeniem , laryngolog zajrzał mi do gardła i jęknął, do nosa i jęknął, do ucha i oczami przewrócił, po czym przepisał  antybiotyk..... ;>
Boczyna w takim razie zgodziła się na tą diagnozę, po czym zaczęła szukać swego telefonu panicznie pytając, czy go nie widziałam.....
Dyskretnie skinęłam, że leży przed jej nosem.....
Dziesięć razy mnie pytała (sylabizując) czy nie jestem w ciąży i czy ostatnie wyniki wątroby były dobre i w końcu puściła do domu z zastrzeżeniem, że mam przyjść w poniedziałek, przez co trzeci raz tam jechałam już nie wiem po co, tyle że znów mi przepisała kolejne miliony badań i za tydzień do kontroli kazała się zgłosić. Ależ jestem słabowita, co dzień na przegląd jak staruszka jakaś.....

Na szczęście antybiotyk pomógł i już w weekend mogliśmy z Rodzicami i Ciotką na przyczepkę, co zwęszyła atrakcję ( w postaci mej Mamy, która lubi sobie zawsze jakąś koleżaneczkę znaleźć) zawieźć Dzieciaki na te Ogrody Wyobraźni podświetlane.
Niestety było bardzo zimno, ja się zachwycałam, Osio latał dookoła podświetlanej fontanny jak szalony, ale Ciotka chyba marzła, bo miała cienkie rajstopki,a Wii wszystko obejrzał, znudził się i chciał wracać.

                                                                       

My w karecie, szkoda tylko że koni nie ujęło.....





Pogapiłam się mimo to w grę świateł, przez moje zachwyty Osio utytłał się cały w błocie, latając dookoła wielkich kwiatów, biedronek i motyli, co się okazało w domu, bo po ciemku nic takiego nie zauważyłam.

                                                                       





Oczywiście zmarznięte towarzystwo chciało na kawę ogrzać się, a Wii sikać, więc poszliśmy do małej Zielonej Budki, bo restauracja bliżej była zarezerwowana cała. W tej budce się okazało, że łazienki nie ma, więc Mężul zabrał Borsuka na sikanie na mrozie, a Mój Tata na cały głos oświadczył: 'Co to za marna knajpa , że łazienki nie ma!'
Ja ze skulonymi uszami kupowałam im kawę , rurki z kremem i gofry, kasjer patrzył na nas zabójczym wzrokiem, ale nie skomentował. Nawet jak napluł Tacie do herbaty,to był wrzątek, więc się odkaziło.....

We wczorajszy Mikołajowy dzień również przyszedł do nas Mikołaj.
Otwierałam Mu przez okno z domu auto, bo tam miał przebranie, a drugie kluczyki już dawno nasz młodszy Syn schował w mysią dziurę i za nic nie możemy ich odnaleźć. Patrzyłam więc jak w ciemności wyłania się z naszego samochodu wielki czerwony tyłek ;)
Długo się grzebał z tą wacianą brodą i ponoć pasek zgubił, więc musiał się sznurówką obwiązać, ale i tak jak wszedł z zakatarzonym głosem , to Wii był zachwycony.
Ja pękałam ze śmiechu, bo wdział jeszcze jakieś grube okulary, by się lepiej zamaskować.
Mały Osi się rozbeczał..... - co to za napakowany wielki krasnal, chce Mu pewnie odebrać zżeranego piernika.....

                                                                             

Oto nasz młodociany Mikołaj..... hehehe

Prezenty wręczył, mnie ucałował (dziwił się Syn  mój starszy czemu się z Mikołajem całuję ;),
po czym poszedł do sąsiadów (kiedy to zastukał i pytał o grzeczne dzieci, to już leżałam na ziemi ze śmiechu ;D) Dodam, że się nie spodziewali, bo postanowiliśmy im zanieść prezenty, jako że oni tydzień temu przynieśli naszym cały wór po ich starszym, którymi się nie bawi.
Nawet nam się udał ten Mikołaj łącznie z listem , który zostawił rano na łóżku Borsuka, że będzie później (teraz ten list wisi na ścianie obok ;)
Co prawda Wii do tej pory spekuluje, że głos miał do Taty podobny i musiał Go gdzieś spotkać, bo takie słodycze i klocki, to Mama kupowała, ale pozostawiliśmy Go w tej sferze domysłów.....
Oczywiście od Mikołaja cały nasz balkon i okna są pełne kolorowych lampek, nic to, że pada , a po śniegu pozostało wspomnienie. Całe osiedle - puuustka - a nasze okna -  dyskoteka ;B (same się włączają od 15tj ;) A co, chcę celebrować przygotowania jak najdłużej, w końcu to najprzyjemniejsze!
Poza tym wreszcie czuje się lepiej , antybiotyk był wybawieniem,bo trzeciego tygodnia bym już z tym nosem zakorkowanym i głową bolącą nie zdzierżyła. Wyniki trzustki też mam lepsze, może wszystkie moje choroby skończą się wraz z Nowym Rokiem.....
Na to liczę, może wreszcie przestanę tyle siedzieć w domu.....

środa, 30 listopada 2016

BARDZO WAŻNA RZECZ.

Nie ma to jak oczekiwać na coś fajnego, coś ważnego dla ducha. Czasem jest to lepsze niż samo zdarzenie, choć nie tym razem ;)
Od tygodnia oczekiwałam na spotkanie z Przyjaciółmi, a mimo że każdy miał jakieś przeszkody udało nam się umówić na poniedziałek na 17-tą w pizzerii.
Przeszkód było bez liku, bo Amik pracuje na noce (miasto zasypia, a On czuwa nad jego  bezpieczeństwem ;), więc po 20- tj musiał wyjść, Mon w tym dniu musiała odwiedzić MON, ponieważ co tydzień musi się tam podładować, jako że jest Mon we własnej osobie, a MON to bardzo ważna instytucja i Ona robi ważne rzeczy, a oprócz tego skończyła pracę doktorską, więc noc całą nie spała, ale mimo to zadeklarowała obecność i dość zmordowana potwierdziwszy to przez telefon głosem wypompowanej dętki dopełzła i to pierwsza na miejsce schadzki ;)
Elfik natomiast pozostawiwszy gromady Dzieci pod opieką swego mężczyzny przebijała się ponad godzinę przez największe korki, wiedząc że też ma czas ograniczony, bo Jej biust podlega ciągłemu napełnianiu ze względu na 3-miesięczną Dzidzię, więc nie można go wydłużać zanadto, by uniknąć nieplanowanych wybuchów.....
Ja natomiast od rana byłam strasznie zasmarkana (choć podekscytowana) , uwijałam się w kuchni, by jakieś jedzenie sporządzić, na szczęście miałam zupę z cukinii z piątku, więc po podgrzaniu mogłam jej podjeść. Na szczęście Żuczek spał i nie zdążyłam Mu jej dać, bo w połowie jedzenia, zaczęła mi się jakaś kwaśna wydawać i w końcu doszłam do wniosku, że chyba jest zepsuta, a ja straciłam oprócz zapachu (zatkany nos) także smak..... Resztę zupy wylałam i zdołowałam się jak ja pójdę na pyszną pizzę, kiedy nie mam smaku..... :/ Czuję zaledwie, że coś jest ciepłe lub zimne, słodkie kwaśnawe lub słone, natomiast dokładnie czy coś jest dobre czy nie w ogóle nie odróżniam..... :/
Poszłam się choć wykąpać, by włosy doprowadzić do porządku na wieczór, obłożyłam je odżywką, wmasowałam piankę, poleconą od fryzjerki i suszyłam na wolnym wybiegu (wspomagając suszarką, bo już zanadto mam katar.....).
Nie wiem jakim sposobem otrzymałam na głowie siano z którego zwisały naokoło kluski.....
Cóż było robić, do fryzury czarownicy nałożyłam bluzkę , na której cekiny tworzyły wzór pajęczyny i przynajmniej się wbiłam w klimat Haloweenowo-Andrzejkowy.....

                                                     

Oto ta bluzka, właściwie tunika



A to pająk na pajęczynie z bliska ;P


Gdy Mężul wpadł do domu i przejął Dzieci wspominając coś, że wieczorem mogę Mu podać jaja (?! - skapłam się później, że też jest chory i będzie dogorywał, więc zrobi się z niego mamałyga bez jaj.....), wypadłam radośnie na ten ziąb i zaraz się cała zasmarkałam.....
Na szczęście zdążyłam wyczyścić nos zanim pojawił się Mon Ami z pudełkiem ciasta, które chciał przekazać dla mych (niedożywionych pewnie po zepsutej zupie) Dziatek. Nie było czasu go im nieść, więc wrzuciłam do auta pod blokiem (ciasto w nocy zamarzło, a potem jeździło jeszcze cały dzień po pracach i przedszkolach, bo jakoś o nim zapomniałam i jeszcze zamarzło i odmarzło pewnie ze dwa razy i nic dziwnego, że w końcu dziwnie smakowało 80).
Jak już wspomniałam gdy przybyliśmy Mon już czekała , a raczej drzemała przy stoliku, ożywiła się jak  nas zobaczyła i nawet zjadła z nami maxymalną pizzę, która im bardzo smakowała, a ja czułam że jest ciepła, a jajko miło łaskocze mnie w język.....:/
Jak już wszystko zjedliśmy przybyła Elficzka, a że nic Jej nie zostawiliśmy, bo to godzinę trwało , a Elfi nie wiedziała co się z nią dzieje po godzinnym korku, musiała więc zamówić sobie całą i nawet ją potem zjadła, a nie ma co się dziwić, bo pół Jej zaraz wyje Dzieciątko.
Wypiliśmy z dziesięć herbat, a ja jeszcze kawę (jakżebym mogła bez.....) przy różnych opowieściach, historyjach i wspominkach. Amik mierzył czapę od Elfi, Mon jak już się ożywiła dzięki zbawiennej sile ananasów z pizzy napotkała tajnych agentów z pracy, z którymi dyskretnie się przywitała, po czym mniej już dyskretnie do nich polazła, by omówić z nimi bardzo ważną rzecz, a my zza winkla wystawialiśmy nasze wścibskie nosy i uszy, ale nic nie usłyszeliśmy, a wszystko nam zasłaniała jej jedwabna koszula w kolorowe motylki, która miała tendencje do rozpinania się w najmniej oczekiwanych momentach w najbardziej strategicznych miejscach..... ;]
Ku rozczarowaniu Amika przy nas się nie rozpięła..... ;B
Elfie robiła mnóstwo selfie, hehe, no dobra wszyscy robiliśmy różne zdjęciowe ustawki, ale i tak wszystko zasłaniały biusty Dziewczyn..... Mój jak wiadomo zjadł pająk z pajęczyny..... ;P
Cudny to  był wieczór mimo że nie czułam tych wszystkich pyszności, które zjadłam, a w drodze powrotnej czekałam z pół godziny na mrozie na autobus, bo Elfi wiozła Amika do pracy, a Mon ledwo na oczy widziała i baliśmy się jak Ona do domu dojedzie.
Za to poczytałam ogłoszenia drobne na przystanku odsuwając się dyskretnie krok po kroczku od starszego pana, który miałam wrażenie dyskretnie krok po kroczku się przysuwał.....
Naprodukowałam pełen nos kataru i jak w końcu gwałtownie go opróżniłam, to odskoczył jak oparzony i już nie ingerował w moją przestrzeń prywatną.....

Następnego dnia rano całkiem zaniemówiłam (katar zalał mi struny głosowe) i Mon Ami musiał białym świtem (ledwo zszedł z piedestału bohatera nocy po stoczeniu kilku bojów z ulicznikami) dostarczać mi różne specyfiki lecznicze, bym mogła czymś odśluzować te gardło.....
Zastał oczywiście mnie w szlafmycy, Mężula w gatkach, a Dzieci w pidżamach, więc szybko zwiał nie chcąc nabyć jakichś przyjaznych wirusków.....
Cała nasza rodzina przemieniła się w laminarium, dzięki czemu Mężul nie poszedł do pracy, bo też już chrypiał, Żuk smarkał, a Borsuk wszystko naraz tylko w wersji radosnej , że w środku tygodnia wszyscy siedzimy razem w domu.....

poniedziałek, 28 listopada 2016

DZIECIĘCYM OKIEM cz.2

KRÓL

Byłem dziś z Mamą w Łazienkach
wiewiórki łaziły nam po rękach,
pawie,
            chowały się w trawie,
dziobnęły mnie prawie!

Kaczki rzucały się na okruszki,
miały kolorowe brzuszki
i krzywe nóżki.

Poszliśmy do zamku na wodzie,
by nie stać na zewnątrz w tym chłodzie
i Mama chciała być królową,
przechadzać salą bankietową,

Więc ja musiałem królem być,
by Mamie w tym towarzyszyć
i w gabinecie przyjmować posłów
słusznej postury, niskiego wzrostu
i zarządzać krajem doskonale,
tak jak się Mamie wydaje.

Jak wyszliśmy z Pałacu
spotkaliśmy rybitwy na placu,
więc ja będąc królem
pomachałem im czule.

W domu zarządziłem leżenie,
a Mama mówi, że się lenię,
więc rozkazałem sprzątanie -
mówi, bym się brał za nie !

I jak mam królem się stać,
gdy nikt mnie nie chce słuchać!?!!!

DZIECIĘCYM OKIEM.....

ARCHITEKT

Byłem dziś z Mamą w Pałacu,
na pięknym zamkowym placu,
chodziliśmy wśród suchych liści,
a oprócz nas różni turyści.

I Mama opowiadała,
że taki Pałac by chciała,
że jak architektem zostanę,
to zamek na pewno dostanę,
a raczej zaprojektuję,
a potem sam go zbuduję!

A Mama w nim będzie mieszkała,
tam z boku, gdzie furtka mała
i będzie się przechadzała
po pałacowych salach,
po zimowych ogrodach,
moja Mama droga!

Tata będzie w karecie
powoził jesienią jak w lecie
i wiosną, a na zimę
sanie będą prawdziwe!

Brat będzie wielkim artystą
i namaluje mi wszystko,
ozdoby ścienne , obrazy,
cenne trofea i wazy.

Więc architektem zostanę,
już dziś projektuję ścianę,
zrobiłem na niej dwa szkice,
gdy Mama mierzyła spódnicę,
a gdy Jej je pokazałem,
to nie cieszyła się wcale,
kazała mi zmywać mazaje,

więc niech sama tym architektem zostaje!!!!!

piątek, 25 listopada 2016

I JESZCZE WY TRZY.....;)

Słowo się rzekło, Kobyłka czeka i czeka..... ;)))))     ;P

Miałam napisać o moich trzech przyjaźniach studenckich, jako dokończenie postu  'Radości życia - Przyjaciele', ale ciągle mi coś przeszkadza.....
Obecnie skaleczyłam się głęboko w opuszek palca wskazującego lewej ręki, gdy próbowałam nożem odciąć kawałek skóry od kury;) (udało mi się tylko nie zahamowało przed palcem , a wbiło się weń.....) i w wielkim plastrze gorzej mi się posługiwać klawiaturą, bo często zahaczam dwa klawisze..... :/ Krwawy rosół się szykuje..... ;P
Ale że ostatnio parę razy rozmawiałam z moją współ-siostrą niedoli z akademika i opowiedziała mi o swoim pobycie w Poznaniu, to się rehabilituję :D
Maja , która jest jak ta pszczółka, bo nie usiedzi w miejscu pięć minut, zawsze musi coś działać i robić, w tak krótkim czasie po studiach, w którym ja zaczęłam pracę, a potem się pochorowałam, zdążyła (oprócz porodzenia dzieci, co też mi się jakimś cudem udało) zrobić doktorat, zostać kierownikiem, szefem , a potem właścicielem, do tego założyć organizacje, stowarzyszenie , milion eventów i zbudować dom. Całe studia taka była, ja wstawałam popołudniu, a ona już obleciała pół miasteczka i kilka wykładów (dzięki temu miałam zawsze świeże materiały mimo mego lenistwa ;) a w tym Poznaniu spotkała włóczęgę, który zaczął Ją naciągać, by mu dała na wykupienie leków.....
A że świetnie zna się na lekach i cenach, to kazała mu pokazać receptę.....
Włóczęg zaczął, że ten lek 100 zł kosztuje, a on ma dopiero 80.Trochę niechętnie dał Jej receptę, a Ona po przeczytaniu nazwy odrzekła, że ten lek kosztuje 27zl, a odpowiednik jest jeszcze tańszy , wiec uzbierał już dużo więcej niż potrzeba.....Włóka zamurowało, a Maja złożyła receptę, oddała mu i poszła sobie.....
Cała ona, zawsze się nad każdym pochyli, ale też nie da się oszukać , bo wie prawie wszystko z każdej dziedziny i ostatnio mi coś o jakichś królach historycznych nawijała, mimo że to niby mózg biologiczno- chemiczny ;) Oczywiście blondynka z niebieskimi oczami, najczęściej z dziewczęcą grzywką włażącą jej do oczu. Mała główka , a tyle wie..... Dobrze, że Ją mam, zawsze mogę o coś zapytać, bo moja pamięć w kwestiach fachowych jest dość krótka, a u Niej to jak na skale wykute!!!!! Miałam wielkie szczęście, że trafiłam z Nią do pokoju i nie dałam się przekonać, by zamieszkać z dziewczyną ze szczęką konia, która mnie namawiała, bym z nią się zapisała.....
Postawiłam na ślepy los i okazał się dalekowzroczny..... ;B

Dwie pozostałe dobre dusze ze studiów , które całe te lata ze mną były, a różnie bywało, przygód nie mało ;) to Mery i Kati.
Mery, choć nie ma owieczki, to pasowałaby do niej , porcelanowa cera, ciemne blond loki, błękitne oczęta. I uwielbiała "Na głowie kwietny ma wiaaanek, w ręku zielooony badyyylek., a przed nią bierzy baraaaanek, a nad nią lata moootylek.....";) Piosenki najlepszych imprez zawodzone do czwartej nad ranem (wraz z "czwartą nad ranem";).
Kati , to zadziorna blond dżaga, z którą nikt nie zaczynał , bo mogła dopiec do żywego ;D
Wielkie zielonkawe oczy i oczywiście drobna sylwetka, przy nich obu jak zwykle, wyglądałam jaki Ciocia Wieża, ale tak włóczyłyśmy się przez te pięć lat w jednej grupie studenckiej, Mary mieszkała w pokoju obok, a Kati w akademiku numer dalej.
Dobrze, że tyle dziś komunikatorów, bo dzwonimy czasami i nawet spotykamy , cóż, znów dzięki mej chorobie, można by rzec ;) miałam lepszy kontakt z nimi trzema, bo wszystkie mnie odwiedziły w szpitalu jeszcze za czasów gdy nie wpadłam na pisanie bloga, więc mogłam ujrzeć pyzatą Małą Córcię Mery, z którą przyszła do mnie na kawę szpitalną, długie włosy i nowy jeszcze bardziej wystrzałowy look Kati oraz oczywiście drogą Maję, która jak Anioł przylatywała do mnie kilka razy, jako że to miasto naszych studiów i one też rodzinne strony mają w okolicach.....
Dobrze mieć tą świadomość , że są zawsze dla mnie ludzie, którzy nawet po półrocznym milczeniu potrafią wesprzeć w niedoli, gdy takowa nadejdzie.....

Na tym zakończę dziś krótki opis Dziewczyn, bo Żuk wypełzł z łóżeczka i stuka mnie plastikowym młotkiem w zabandażowany paluch i klawiaturę, więc kolejne treści mogłyby być wyjątkowo nieczytelne.....



sobota, 19 listopada 2016

'ABY DWOJE CHCIAŁO NA RAZ.....'

Nadeszła sobota, przyjechał Meżuś, a ja umówiona byłam z Bellą na zakupy, Dzieci zdrowsze, serce rośnie :D można ich zostawić i iść.....
Taka to była radosna myśl z rana, co do mego oczekiwania.

Małż szybko się zmył, jako że do 12 tj, mojej godziny zero, kupa czasu i wszystko załatwi, Rodzice się rozleźli odkurzać  i zamiatać liście, a ja zostałam z Maluchami i gotowaniem zupy. W międzyczasie umyłam włosy (międzyczas = bajki puszczone dzieciom)

 i wałki, na które je nawlekam, (bo są plaskate bez nich, bo ich mało) wpadały mi w oczy przy gotowaniu.....

Na dodatek nieszczęść Bella mi ok.10:30 napisała,że 'zimno i pada i zimno i pada 'i Ona też pada,bo liście grabiła i na zakupach była,więc na kawę nie idzie,a w sklepie badziewie i nie ma po co. Oczywiście oprotestowałam jej wiadomość, ja taka w gotowości i wałki mam dla urody włosia, no to stwierdziła,że na chwilę do sklepu przyjdzie,ale na kawę nie, bo ją grypa bierze.
No i po kawusi ;(
To ja stwierdziłam,że nie idę do sklepu i foch, bo sama mnie wcześniej namawiała.
Nie wiem po co się w takim razie ubrałam, przebierając trzecie kupsko Małego.....
No to ona  napisała,że może iść z buźką, która wyrażała wiadomy niesmak i niechęć.
No to ja napisałam,że ja nie idę,bo na siłę to bez sensu i już nie wiadomo , kto chce , a kto kogo zmusza.....
Zdołowana rozwaliłam serek , co mi wypadł z lodówki jak wyciągałam warzywa, nadeszła 12-ta i Mężul i jak się dowiedział , że nie idę, to mnie wygnał, bo co będę siedzieć,jak już Malca uśpiłam.....
Znów wstąpiła we mnie nadzieja (i żądza kupowania;) i napisałam Bellowej,że będę w sklepie jakby co.Tak trochę markotnie, ale może jednak coś z tego będzie.....
Umordowałam Brata, by mnie zawiózł i po drodze poszliśmy jeszcze oglądać jakieś mieszkanie, bo on z narzeczoną szukają, w sumie małe takie, choć odnowione,ale jak tam woli..... Wcześniej krzyczał,że w dwóch pokojach to Mu za ciasno.....
Ładna tapeta w kwiaty, nowa kuchnia, drzwi jak do sejfu, wielkie i grube.....
Tyle że w łazience to się ledwo zmieści,w końcu mikrej postury nie jest.....
Podrzucił mnie w końcu pod sklep, Bellowej nie było.....
Rzuciłam się więc na poszukiwania, choć w okrojonym składzie, jak sobie obiecałam,bo kasa gdzieś mi się ulatnia (dziwne.....;B) i składować gdzieś trzeba tony rupieci.....
Tak się okroiłam,że kupiłam 4 torebkę (w dwa tygodnie - zgroza), ale trzeba się pocieszyć, -> przecież nie będzie kawusi :( grafitowa listonoszka Mark&Spencer:D
Poza tym różowo-fioletową torbę w kwiaty, wreszcie będę miała do szpitala, nie za duża nie za mała,z odczepianą boczną kieszonką, by móc iść sobie z nią i portfelem na spacer/zakupy/kawę po szpitalu......Dobra zdobycz :B Oto ona :

                                                               

Poza tym kapciuszki w panterkę z czarna kokardka i brylancikiem,ewidentna pocieszka, by móc chodzić w futerku na stopach.....Mięciusko. :

                                                         

Wisiorek i bransoletką z kwiatuszkami -obleci, to norma, jakaś biżu musi być, jeszcze pudełeczko na leki ozdobne z gwiazdką (bo 2 to za mało..... :/) .

                                                                   

Moje 3 pojemniki na leki.....
Teraz nie straszne mi żadne ilości..... ;P

Mała mysza drewniana, dla Taty do kolekcji drewnianych figurek.
Kubek z bałwankiem i ozdobami świątecznymi pięknie zapakowany.
Mort z "Pingwinów z Madagaskaru" ruszający oczami za złotówkę .
Srebrna ramka z różowymi kwiatuszkami, w sam raz dla Mami.
Heloł, utonę w tym....
Jeszcze mi piętnasta poducha potrzebna.....
No i sklep zamykali,14-ta , Belli nie było, powlekłam się więc do domu smętna, deszczowa, że 'miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam'.....Ciągnął się za mną wór niepotrzebnych mi aż tak specjalnie rzeczy.....

Oczywiście koło 16 tj Bell mi napisała,że spała i nie przeczytała, że jestem,bo by przyszła.
Takich zdecydowanych jak my dwie ,to nie ma nawet jednej.....
'Smutno było żurawiowi, ze samotnie ryby łowi.....'
Czasem takie proste drogi bywają krzywe....
Wszystko znów fajnie, sytuacja jak kryształ (nieco do obróbki ), a ja mam różową torbę w kwiaty do szpitala,
tra la la la..... ;)

wtorek, 15 listopada 2016

ZASKAKUJACO "ZDROWE" INHALACJE SOLANKOWE

Paskudnie jest, każdy widzi, deszcze , śniegi, wiatry, mrozy.....

Na dodatek Oś coraz bardziej niedomaga na zapalenie krtani,a jak mówię Rodzicom, że trzeba okna otwierać i chłodne powietrze wpuszczać, by nim oddychał, to się za głowy łapią - chore dziecko na ziąb wystawiać .....
Co wieczór robię pranie i obwieszam kaloryfery po całości,by było wilgotno, no i ostatnio jak byliśmy na basenie, to zauważyliśmy tam grotę solną,więc dla zdrowia postanowiliśmy się do niej wybrać.
Tata zgłosił się na ochotnika, by pójść ze mną i z Dziećmi, jedyne co wyczytałam, to że trzeba mieć białe skarpetki - nie wiem w sumie po co, żeby było widać, czy czyste?
Musiałam od Mamy pożyczyć, bo jakoś mam tylko inne odcienie, Wik miał jakieś nieco za duże, Oś dostał z niebieskimi paskami i autkiem czerwonym (bo innych nie miałam ).
Telefonów nie można, hałasować nie można - ciekawe , a komu tam będziemy przeszkadzać, nietoperzom?
Weszliśmy do pokoju gdzie się rozebraliśmy z kurtek i butów,  wąsaty pan wpuścił nas do małego pokoiku, w którym stały 4 leżaki na nasypanej soli, na ścianach też poukładane były bryły solne, a za nimi kolorowe światła, które migały i się zmieniały, tworząc tajemnicza atmosferę.....

                                                                     

Ściana z brył soli, które w rzeczywistości były blado pomarańczowe.

Sufit był właściwie wycementowany - soli im nie starczyło...... ;)
Z dwóch stron porobione były sztuczne kaskadki, a że pan włączył nam muzykę, na która  składało się ćwierkanie ptaków i miauczenie kotków, to atmosfera iście solankowa / sielankowa, z tym ze Młodszy wciąż rozglądał się za tymi kotkami.....
Dzieci rzuciły się na wiaderko z zabawkami, my z Tatą na leżaki.

                                                                   

Wik w kącie z robalami.....

Buchnęła na nas para jodowo-bromowa i bardzo przyjemnie zaczęłam się wylegiwać w tej mgle, bo leżak się rozkładał, a Dzieci zajęte : Oś kopał w soli, a Wik wyszukiwał różne robale zabawkowe, które tam były i rzucał na każdego..... Jak nagle w tym półmroku wskoczył na mnie wielki świerszcz , to prawie się z leżaka zwaliłam, taki był realny (zwłaszcza , że w tej muzyczce jakieś koniki polne i żaby też skrzeczały.....).
Tata nawet nie marudził, próbował nam zdjęcia robić, co też zabronione, choć nie wiem czemu, bo w tej parze i tak nic nie wychodzi. Wyszło tyle co widać <=>
Nikt czystości skarpet nie sprawdzał, może jak na białych widać brud , to w brudnych nie wypuszczają, a że brudne śmierdzą, to mogą sól infekować i gdyby nie obowiązek białych czystych skarpet, to cała ta sala zalatywała by brudnymi skarpetami.....
A tak bryza morska niemalże (hehehe) i słony smak w ustach (od morza.....;)

                                                         

Plaża solna ;) Dzieciaki na leżaki !!!!!

Pod koniec seansu (50 minut) Oś zaczął zajadać sól z kubeczków zabawkowych, więc najwyższa była pora wychodzić, ale i tak długo wytrzymał .
Wik oczywiście zaraz po rozpoczęciu zachciał siku, więc musieliśmy potajemnie (chociaż nie wiem, bo kamera była) wyłazić do łazienki obok wypuszczając pół kilo soli do pokoju na meble, które pokryły się wkrótce delikatnym siwym nalotem.
Nikt nas nie wyganiał, ani nie przychodził, więc po godzinie sami grzecznie wyszliśmy .
W końcu zjawił się pan obsługujący, coś go zatrzymało, umówiliśmy się na następny dzień i do widzenia.
Nazajutrz byliśmy z Mamą i inny pan puścił nam piosenki dla Dzieci, więc z Wikiem tańczyliśmy kaczuszki (wprost do kamery);) i śpiewali przeróżne "Puszki Okruszki", bynajmniej nie przejmując się , że hałasujemy.
Na korytarzu pewnie tylko echo szło dudnienia z groty..... ;)
Reasumując, po tych dwóch zdrowych seansach, Osek wieczorem tak zaczął okropnie kaszleć szczekająco, że w końcu wylądowaliśmy na pogotowiu na zastrzyku rozkurczającym na krtań,a do tego doktorka chciała nas zostawić w szpitalu.....
Dawno mnie w szpitalu nie było.....
Pewnie dlatego,że po szalonej jeździe do szpitala z moim bratem i jego narzeczoną, Oś zwymiotował na mnie i na siebie,więc przedstawialiśmy sobą obraz choroby i rozpaczy, zalatując rzygowinkami.....
Odmówiłam, więc zostałam postraszona tracheotomią w razie zacisku krtani jak się pogorszy, ale na szczęście doktorka nie nalegała, a ja przeszedłszy już z pierwszym mym Synem rożne krtaniowe perypetie, łącznie ze szpitalem, świadoma jak to wygląda, nie ugięłam się.
Mały dostał oczywiście antybiotyk , sterydy wziewne w większej dawce niż do tej pory, no i ten zastrzyk w tyłek,po którym był tak na mnie wściekły ,że ugryzł mnie w nos jak Go chciałam pocałować i teraz mam czerwony koniuszek jak renifer Mikołaja.....
Pół nocy spędziłam z Osem śpiącym na mej piersi na siedząco ,bo jak Go kładłam budził się , kaszlał i płakał, jak wreszcie udało mi się Go odłożyć , poleciałam pędem wysikać się, bo pęcherz mi pękał, no i zrzucić z siebie zarzygane ciuchy.....
Do 4-tj czatowałam na podłodze przy łóżku,dopiero potem, gdy Mu się poprawił oddech, mogłam legnąć na kanapie i zapaść w krótki sen, w którym czułam obecność Babci.....
Nie śniła mi się od czasu pogrzebu, może chciała mnie pocieszyć,takie to trochę metafizyczne, a może człowiek czegokolwiek się czepia w zmęczeniu i zdenerwowaniu.....
Grunt, że następnego dnia Malutkiemu się poprawiło , ale tak na wszelki wypadek, nie wybraliśmy się już na te "zbawienne" inhalacje solankowe.....


niedziela, 13 listopada 2016

BASEN

Mama stwierdziła, że dla rozrywki Dzieci, trzeba w te słoty i deszcze wybrać się gdzieś z Bąblami, bo się zanudzą i nas zamęczą.....
Padło na basen, bo blisko i trochę energii ubędzie.....
Znalazłam w szafie jakiś stary kostium kąpielowy, który był dobry po ciąży, bo czarny, więc wyszczuplał i trzymał biust, bo miał usztywniacze ozdobione złotą nicią.
Jak go wdziałam,to dzięki usztywniaczom wyglądało, że mam jakiś biust, który już nie jest rozmiarów ciążowych, więc strój zaakceptowany,mimo że workowaty, ale kto mnie tam zna.....

                                                                     

Oto ów strój, dla lepszego wyobrażenia ;)

Na szczęście Tata zdeklarował się zostać z Młodszym, więc z Wikiem wesoło wparowaliśmy do szatni, przebrali się; Mama dała mi swój niebieski czepek, co mi z uszu złaził, ale był.
Sama poszła sobie na aerobik, w którym to z koleżankami przepasana niebieskim pasem, z niebieskimi ciężarkami skakała w wodzie i 'robiła pociąg' z tymiż paniami.....
Ja natomiast w płyciźnie dla Dzieci uczyłam Borsuka pływać, co oczywiście sprowadzało się do skakania na mnie i podtapiania mnie, jak już wspominałam, w 'Dzieciach nad wodą'.
Dociągałam się kolejny raz do końca toru prychając i plując wodą, gdy słyszę nagle : O,cześć!
Fajnie Cię spotkać, co słychać?
Przetarłam oczy i ujrzałam koleżankę z podstawówki, niezbyt sympatyczną, aczkolwiek zawsze perfekcyjną w zachowaniu i wyglądzie, w prześlicznym kolorowym kostiumie idealnie na nią skrojonym, w którym to przechadzała się po basenie (nie ma to jak przyjść na basen się przechadzać.....).Pozostałam więc w zanurzeniu, by mój worek nie unaocznił się w całej okazałości i samą głowa odpowiedziałam, że w porządku , uczę Synka pływać itp itd.....
- No ja tam pływać nie umiem, ale to nawet lepiej, tylu tu przystojnych ratowników ( właśnie przechodził jeden z nich i gapił się na nią, rzecz jasna, ja mogłabym się śmiało utopić.....)
- Ja na szczęście umiem - rzekłam z przekąsem, wtedy też ów ratownik zauważył , że ktoś tapla się w wodzie i zajeżdża wielką gąbką w łysą czaszkę płynącego pana, był to mój Synek, ratownik mnie upomniał, ja rzuciłam się jak wielka foka odciągać Synalka uwidaczniając całą mą postać i dostrzegając w ratowniku brata kolegi z klasy LO..... Czy dziś wszystkich znajomych przygnało na ten basen ?!
Po tym incydencie kategorycznie zarządziłam przeniesienie się do basenu z bąbelkami i masażami, niech się Młody tam tapla, a ja się zamaskuję w pianie.....
Wik co prawda zaczął bezustannie na mnie włazić, ale przynajmniej miło się leżało i masowało w wodzie. Potem zajął miejsce w mych nogach i sobie jakoś grzecznie fikał. Bąbelkuję się, bąbelkuję, a tu znów słyszę : Hejka! Zauważyłem właśnie , że jesteś z Synkiem i przyszedłem z moim przywitać się. - zadzieram głowę ponad parę, a tam ów kolega z LO, którego brat jest ratownikiem.....
Rodzinami walą.....
- Cześć Przemek! Ano pływaliśmy sobie, ale po tym jak Wik wpadł na dziadka wolę już siedzieć w bąbelkach :) Twój Syn to pewnie przez wujka już nauczony pływania świetnie?
- Radzi sobie, radzi, eee, to miłego tego , eee , leżenia..... - jakoś dziwnie zaczął odwracać głowę i się zacinać - my już wychodzimy.....
- Cześć,na razie ! - odparłam i opuściwszy głowę zobaczyłam trzy wielkie czarne balony poniżej mej szyi.....
Był to mój kostium napompowany powietrzem z bąbelków na poziomie brzucha i piersi.....
W nogach siedział uśmiechnięty od ucha do ucha Borsuk i też się wgapiał w ciekawe zjawisko.....
Rzuciłam się jak ranny mors i spłaszczając kostium wypełzłam z tych masaży całkiem już mając dość basenu..... Na szczęście aerobik Mamy się kończył, więc mogłam wyciągać Wika i zmierzać jak niepyszna (bo cała w chlorze, hehe) do szatni.
Jeszcze tylko pół godziny suszenia głowy i do domu.....
Trzeba chyba zainwestować w jakiś lepszy kostium, bo na tej pływalni tłoczno jak w mieścinie na targu w czwartek lub jak w metropolii w Centrum Handlowym w weekend.....
Takie rozrywki jesienne.....

niedziela, 6 listopada 2016

PRZELOT PO KAWIARNIACH, SKLEPACH I CMENTARZACH

No dobrze, święta listopadowe nadeszły. Trzeba było udać się na groby, wejść w tą mistyczną atmosferę. Zanim jednak udałam się w rodzinne strony, w oczekiwaniu na wyjazd odkryłam fajne miejsce do wypicia kawy, a jakże, z dzieciakami w pakiecie i to niedaleko !
Zajechałam na parking na targowisku, gdzie oczywiście stanęłam krzywo,ale dużo jeszcze miejsca było, a popołudniu i tak się wyludnia.....
Dzieciaki pod pachę i do kawiarni.....
Mężul tak późno do domu miał wrócić, bo oczywiście ma korpo-zbliżanie się na niebezpieczną odległość do współpracowników ;/, czyli imprezę integracyjną, gdzie się je, gdzie się pije i nie chce się wychodzić z pracy.....,a czas jakoś trzeba zorganizować.....
Władowałam się więc do 'Posiaduffki' z  wózkiem i starszym za rękę i zajęliśmy jedyne wolne fotele, ale że Żuk zaraz wylazł z wózka i poleciał do kącika zabaw gdzie obok przy stoliku siedziały dwie starsze panie, a za nim poszedł też Borsuk, to te panie po chwili konsternacji zamieniły się z nami na miejsca ;D
Słowem Malcy je wykurzyli skutecznie..... ;B
Dzięki temu mogłam się rozsiąść blisko nich i w spokoju wypić kawę, pogryzając sernikiem i upijając im trochę lemoniady, bo byli tak zajęci demolowaniem kącika zabaw, że nawet nic nie chcieli.....

                                                                   



Niestety już zimno, bo na dworze jest świetny duży plac zabaw, ale z drugiej strony byłam tu kiedyś z Mon na kawie i musiałyśmy i tak siedzieć tuż przy samej piaskownicy, bo Oska ciągle jakieś dzieci biły i przesuwały, a ich rodziców to grzało i ziębiło, bo zajadali w oddali tarty, a ich dzieci już duże to się nie uszkodzą ;//

                                                               

Cały nasz kąt i widok na plac zabaw na zewnątrz

W każdym razie dobra taka knajpa, bo kącik zabaw duży i tak z godzinkę im zajęło zanim się znudzili, a ja miałam chwilę na odetchnięcie.....Warto nawet trochę więcej zapłacić, bo wiadomo to mały domowy interes i dopiero się rozwija, za swobodne wypicie kawy bez dzieci uwieszonych na szyi, czy na rogu obrusa, co grozi wiadomo czym.....

                                                                         

Czerwone spodnie i buty - jestem bocianem. ;B

Malcy się wyszaleli i trzeba było się zbierać, bo Osek zaczął już za bardzo zwiedzać resztę knajpy.....
A tak mi tam było doobrze.....Nawet wifi było darmowe, więc i pogadać sobie mogłam z Przyjaciółmi.....

Potem pojechaliśmy na Święta.

Smętorze i smętorze, deszcz leje, a mi się na zakupy chce i inne przyjemne wypady, a nie smętorze.....
Nie byłabym sobą gdybym nie zaplanowała wypadu do kawiarni z Bellą, a że jeszcze Mon się pojawił w okolicy to i Ją zgarnęłyśmy :D
Zapowiedziała się też wspomniana kiedyś Pen - bo spotkałam ją już wcześniej w ulubionym sklepie i zaprosiłam.
Wiadomo, my najpierw też do sklepu, ale że to był poniedziałek przed 1 listopada, to wszystko pakowały już dziewczyny do worów, bo niedługo zamykały, gapiły się na nas lodowato, że iść groby czyścić, a nie po ciuchach latać i naprawdę szybko się wycofałyśmy rezygnując z nabycia czegokolwiek..... To mnie jednakowoż trochę przygnębiło ;/
Zasiadłyśmy na kawie z ostatnią rozwaloną bezą jaka była (bo ponoć im spadła, ale w pudełeczku, więc tylko nieforemnie wyglądała.....) i gdy Pen miała się zjawić, to przyszedł sms od niej , że nie przyjdzie, po czym wpadła odstrojona do kawiarni i zaczęła wykupować pół wyłożonych ciast..... Zorientowawszy się, że Ją wołam przyleciała do nas do stolika, przywitała się mówiąc, że stwierdziła, że kupi ciastka, których i tak nie je, bo ma dietę niskowęglowodanową; i się z nami przy okazji zobaczy. Oczywiście pokazała nam jaka jest chuda i ma piękną łososiowa bluzkę z kokardą pod szyją i poleciała z tymi ciastkami, po czym znów wpadła po następny pakiet ciastek, przybiegła nas kolejny raz ucałować i popędziła,bo' Jej Mężul już nie chce na nią czekać i odjeżdża właśnie ich nowym samochodem.....'
A my siedziałyśmy jak te trolle wgapione w sreberko i Bella stwierdziła, że ona już tej bezy nie je, więc dojadłam ją ja rozgrzeszając się dietą niskotłuszczową oraz żałując bezy, co ją wciąż porzucano.....
W końcu zadzwoniła Mon, że się spóźni, bo zaatakowało Ją stado dzieci (?) i już widzi , że ich nie pokona, więc posiedziałyśmy do zamknięcia kawiarni i w deszczowym nastroju i aurze powlekły się do bardziej nocnego lokalu na bardzo nie nocną herbatę.....
Tam doczekałyśmy się Mon, która wpadła ślicznie umalowana i zamówiła sobie dla odmiany kawę, a ja do tego sałatkę, bo zgłodniałam po tej bezie.....
Potem one gadały o sukcesach w pracy, a ja zżerałam sałatkę, by spuchnąć jeszcze bardziej i wyglądać choć trochę nienormalnie, bo przecież nie chodzę do pracy, a wszyscy mi mówią, że nie wyglądam na chorą.....
A nie wiedzą ile się przed wyjściem przygotowuję przed lustrem, by mnie nie pomylono z jakimś zombie co uciekło z balu halloweenowego.....
Gdy wychodziłyśmy dla odmiany lało....., całe szczęście Mon podprowadziła mnie pod dom, bo miała parasol, nawet po deszczu miło się chodzi w dobrym towarzystwie.....

1 listopada 'nietypowo' padał deszcz i zmokliśmy jak kury na smętorzu podczas mszy, bo naiwnie nie wzięliśmy parasoli, zmokło moje sztuczne czarne borsucze futro i oblepiło mnie jak wyliniałą nutrię, zmokły wieńce zlepione z pięciu (od pięciorga Dzieci) na grobie Babci, zmokły Malce, choć zakapturzone i Ciotka, co w kapocie przyjechała czarnej i obszernej, zmokliśmy wszyscy i nie pomogły parasole przyniesione przez Tatę, zakoszone z biura Brata..... bo wtedy już przestał padać deszcz.....

Po chwilowym umartwianiu i nocnym łażeniu po cmentarzu, które się odbyło z moim Mężem jak Dzieci już spały tak po 23ciej, mroźno już, puściutko, milion gwiazd i światełek , jak to na Wszystkich Świętych, wspomnienie Dziadków i Pradziadków (swoją drogą ciekawe imię 'Leontyna'), zapaliliśmy lampiony i szukali cieni wśród grobów.....
Często bawiłam się na tym cmentarzu jako Dziecko, bo bardzo blisko mieszkamy, chodziłyśmy z sąsiadką po grobach i zwracałyśmy się do nich imionami i nazwiskami wypisanymi na tablicach, pytałyśmy, co u nich słychać, jak się dziś mają.....
Wtedy nie miałam jeszcze prawie kogo odwiedzać na tym cmentarzu, nie kojarzył mi się źle , czy smutno, wręcz przeciwnie..... Spokój był, ludzi mało, a jak już , to zajęci sobą..... Oczywiście zachowywałyśmy się cicho, bo grabarz, jedyny nasz wróg, mógłby nas przegonić, ale to taki gapa był , a w zasadzie pijaczyna, że nawet nie zauważył jak kiedyś uskładałyśmy kościotrupa ze znalezionych na śmietnisku cmentarnym kości i przyozdobiły go wstążkami i cebulą.....
Te czasy dziecinnych zabaw..... ;P

Więc po tym umartwianiu rzuciłam się w kolorowy świat zakupów i nakupiłam co popadnie, a mnogość bibelotów mnie samą przerosła.

                                                             

Oto zdobycze z jednego razu, naprawdę już zgłupiałam, ale wydać trochę (małą ilość, bo to tanie , wiadomo) pieniędzy, to jak upuścić krwi, od razu człowiekowi lżej..... (choć mój Mężul tak nie uważa, hmm ;?/)
Pingwinki kolczyki, bo słodkie, ubiorę jak pojadę na Antarktydę, by się dopasować, a babuszki, to wiadomo, do Rosji.....
Bransoletę jak przeniosę się do czasów 'Wspaniałego stulecia'.
Ten wielki biały kwiat to pierścionek, ostatnio lubię coraz większe nosić, co pewnie mi psychologiczne mądrale powiedzą , że mam wybujałe ego i niespełnione cośtam.....
Ooo, wiele mam.....
Czy resztę gdzieś wdzieję, to się okaże.

Krzyżyk już mam na szyi i na cmentarz w sam raz.....

poniedziałek, 24 października 2016

MĘCZĄCE JAZDY I POJAZDY.

Ostatnio znów czuję się gorzej, a co za tym idzie, nie mam siły nawet pisać.
Szkoda mi życia na spanie, bo kto wie, ile mi go zostało, a zarazem tylko na to mam ochotę.
Oczywiście pogoda i jesienne słoty też na to mają wpływ.
Poza tym paznokcie pod hybrydą urosły mi tak, że albo stukam jak karabin o klawiaturę, albo opuszkami dotykam niechcący kilku klawiszów na raz i wciąż muszę coś poprawiać, co nie przyspiesza, a dwunasta (moja godzina zero - jak położę się później , gwarantowane niewyspanie) zbliża się nie ubłaganie.
Jestem przypadkiem wątpliwym, czego dowiedziałam się z wyników ostatnich badań.
Część się zgadza, część nie. Jak we wszystkim w moim życiu.
Wybrałam się po wyniki z Małym Oskiem.
Deszczowo, a jakże. Zawlekłam wózek do auta z Żukiem pod pachą, bo by mi uciekał w błotnistą trawę. Ledwie Go załadowałam, zaraz trzeba było wyładowywać, bo podjechałam na parking pod kolejkę. W deszczyku prychającym na nas dojechaliśmy tunelem podziemnym i wjazdem śmierdzącym sikami na przystanek PKP, gdzie owionął nas odór monstrum owiniętego w worki i inne szmaty z gołym owłosionym brzuchem i jego 10-ciu reklamówek.....
Zanim zaczadzieliśmy , pociąg nadjechał, nie wpadliśmy w półmetrową dziurę między wagon, a peron i po zastanowieniu kolejka ruszyła..... Os był spokojny, bo wszystko Go zadziwiało, ale musiałam odpiąć Mu płaszczyk, zdjąć czapkę i chustkę, bo sama całkiem zdjęłam odzienie wierzchnie (mimo deszczu w  biegu robi się duszno.....)
Wysiedliśmy na 2 przystanku, po sześciu zatrzymaniach pociągu ( pewnie dla zastanowienia.....)i zapięciu kurteczek, szalików i czapeczek.
Tylko przednie kółka wpadły mi w dziurę między pociąg i peron, więc znów fuks - jakoś się wydostaliśmy.....
Wraz z dwoma innymi wózkowymi mamami, rzuciliśmy się na windę, która..... nie działała.....
Każda sprawdziła. Po prostu wyłączona, bez informacji, rzucaj sobie wózek ze schodów i ciesz się , że to nie pod górę.....
Pierwsza była z koleżanką, to zniosły we dwie.
Ja zaczęłam tyłem, schodek po schodku zjeżdżać wózkiem, fundując Małemu obtłuczoną kość ogonową.
Trzecia Mama czekała na pomoc na górze.....
Na szczęście w połowie schodów nadeszła w postaci |Młodego Chłopaka, który uratował Oska od tych podskoków, po czym ruszył jeszcze na pomoc następnej..... Chwała Mu za to.....
Zjechałam kolejną windą do metra i ten środek lokomocji przynajmniej zjawił się szybko i nie groził utknięciem wózka w dziurze.....  Rozpięłam płaszczyki, szaliki i czapeczki (no oki, ja bez czapki).
Po 5-ciu przystankach i głupiej grze w ku-ku na cały wagon, byle tylko nie marudzić, wysiedliśmy na przystanku, kolejna winda, jeden poziom wyżej i kolejne metro. Strasznie gorąco, ale tylko dwa przystanki.  Potem 5 minut szukania windy i jedyna znaleziona wprost na chodnik prawie w centrum Stolicy.
Oczywiście zapiąć płaszczyk,szalik i czapek.
Tyle że na tramwaj trzeba przejść dwupasmówkę, a przejścia dla pieszych do tego przystanku tramwajowego nie ma, tylko podziemne. Tylko schody. Trzy kondygnacje. Tuż pod nosem jednej z głównych uczelni miasta. Tu więc osoby na wózku nie jeżdżą tramwajem.....
My wróciliśmy się do windy, zajechali pod schody i czekali na jakiegoś litościwego, co by pomógł wnieść wózek..... Trafił się, całe szczęście studentów tam mnóstwo.
W oczekiwaniu na tramwaj wyjęłam krakersy, bo Żuk tracił cierpliwość, a deszcz zacinał.....
Przepuściliśmy trzy tramwaje, czekając na niskopodłogowy (zapomniałaś?! tu wózki nie jeżdżą tramwajem!!!!!) i po połowie paczki krakersów doczekali się takiego, gdzie babki i dziadki z laskami nie muszą się wspinać jak na Tatry.....
Dobrze że się wcisnęliśmy, bo południe już przeszło w tej mojej 'drobnej' wyprawie po wyniki badania i wszyscy wylegali powoli na ulice do tramwajów. Rozpięliśmy kurteczki,czapeczki,srapeczki....;/
Gdy wagon ruszył, przygniótł nas prawie jakiś zagramaniczny osobnik, nieświadom, że tu trzeba się trzymać kurczowo przy każdym zakręcie, także część krakersów przepadła bezpowrotnie, ale na szczęście 4-ty przystanek był już pod szpitalem.
Siłą wyporu wydostaliśmy się z tramwaju, zapięli płaszczyki i dupiki ;/// |:/:?! i na wejściu w szpitalu stanęli pod schodami.....
Pan z synkiem pomogli mi wtargać wózek i powiozłam go do wind na koońcu kooooońcu korytarza po drodze rozpinając kurtki, czapki , bratki i stokrotki.....?<?<?#@w tym ukropie.....
Na windę czekaliśmy 10 minut, po czym w ścisku pojechali na 5-te piętro, gdzie jest gastrologia , jak sprawdzałam trzy razy na tablicy, bo już zapomniałam. Gdy dojechaliśmy, okazało się , że to anestezjologia, więc porzuciłam ten cholerny wózek wraz z okryciami naszymi wielkimi, wzięłam Dziecię i torebkę , i znalazłam gastrologię 2 piętra niżej.....
Tyle szczęścia co rozumu..... @_@
Za to wpadłam zaraz na Czarną Mambę vel Pindę i od razu napadłam ją o wyniki, po czym zaszłyśmy do sekretariatu, gdzie  zażyczyła sobie moje wyniki,a jak sekretarka zapytała, czy się anonsowałam, odpowiedziała, że ja twierdzę, że tak ! (nic takiego nie twierdziłam, głupia pindo z małej litery!!!!!)
No i tak się dowiedziałam, że moje wyniki są niejednoznaczne, że barwią się tylko pojedyncze komórki i trzeba mnie znów pokłóć, położyć, poszukać w mych trzewiach bardziej komórkolicznych miejsc i je pobrać, ale póki co to trzeba dostarczyć próbki z poprzedniego szpitala, bo najpierw się je zbada.....
Help.
Weszłam dwa piętra z mym Dziecięciem po wózek, ubrałam nas wiadomo w co i zabrała nas windą towarową jakaś litościwa pielęgniarka, bo Mały zaczynał zawodzić.....
Ponownie wyjazd ze szpitala, dwie babki znosiły nas ze schodów, tramwaj przyjechał w deszczu i zabrał nas w tłoku odpinających kurtki i furtki; zniesiono nas do metra (już nawet nas nie oblekałam.....)
Winda, pierwsze metro, dojadamy krakersy; winda , drugie metro , wygrzebujemy kruszki z paczki..... Wreszcie przystanek pod kolejką, poszukiwanie windy po właściwej stronie (tylko jeden niepotrzebny wyjazd na powierzchnię), zapinamy, nakładamy , czapki i schabki.
Biegiem na windę do pociągu, na peronie zapowiedź naszego pociągu na wyświetlaczu, euforia, 10 minut czekania i wyświetlacz zmienił się na inny pociąg..... ;/////
Nasz ponoć odjechał wcześniej i pod lichym dachem oczekiwaliśmy pół godziny na naszą kolejkę, dopijając resztki wody z butelki.
Na koniec przed awanturą uratował mnie zapomniany czekoladowy cukierek, bo tylko tak Osek zgodził się jeszcze w wózku wysiedzieć.....
Zmarznięci wpadliśmy tylko przednimi kółkami w dziurę między naszym pociągiem , a peronem, wiadomo trzeba wchodzić energicznie.....rozpięli kapoty i ciuchcia po pięciu postojach przejechała te dwie stacje do naszej.....
Powrotny zasikany zjazd (po zapięciu szalików i dzików) i jeszcze nie zasikany, bo dopiero zbudowany i pod kamerami wjazd i  biegusiem do auta, bo leje.....
W strugach deszczu i zapiętych płaszczowinach dojechaliśmy do domu, tylko tam i z powrotem, odebrać wyniki ,w około 3 i pół godziny.
 Pestka rzucona do beretu.....
Oboje z Malutkim po zjedzeniu zupy paprykowej padliśmy tak zmęczeni, jak Wy po przeczytaniu tego posta i spali tyle, że starszy Borsuk został przez nas odebrany z przedszkola jako ostatni, tuż przed zamknięciem przedszkola.....
Dziś już gwarantowane niewyspanie.
Nie mam siły wstać z tego krzesła, tu będę spała, brawo ja, jakby skróty myślowe były bardziej doceniane ostatnio, niż wielkie metafory.....
Nakarmiłam duszę,
teraz oddać muszę.....

środa, 12 października 2016

MOTYLI CZAR.....

Dla odszpitalowania, dla odegnania tych burych chmur, z których ciągle coś siąpi postanowiłam poszukać czegoś weselszego i natchnął mnie trochę prezent od Mon Ami - chustka w motyle!!!!!
Motyle są piękne, radosne (mimo krótkiego życia) , dodają energii i wywołują uśmiech.
Odszukałam więc wszystko to co z motylami mam, a że są urocze i pasują do ozdoby same i w towarzystwie, to trochę się tego zebrało :) Oto chustka od Przyjaciela :

                                                                 

Jesienne kolory - będzie mi pasować , by rozweselać słotę :D

Odnalazłam jeszcze dwie chustki z motylami, bo motyle na szyi to wdzięczny motyw, można nie mieć nic kolorowego, tylko samą wielobarwną chustę :D

                                                                    

Kupiłam ją zauroczona wzorem, ale fakt, że jeszcze nie założyłam 8/


A ta to właściwie szaliczek - ani nie grzeje, ani zdobi - nie wiem po co ją kupiłam :/


Naszperałam się wśród ciuchów, ale jakoś wydawało mi się , że mam więcej tych delikatnych stworzeń..... A tu tylko stary sweter, który rzadko noszę, bo gryzie w szyję i obciska mnie tak, że wyglądam w nim trochę jak parówka w motylach :

                                                                     


Następnie koszulka, którą lubię, bo ma wesoły kolor i dobrze się nosi :

                                                                         


Dalej tunika, za krótka do noszenia samodzielnie, za długa na koszulkę, ogólnie wzór mnie zwiódł i teraz znów coś leży i tego nie noszę.....

                                                                            
\


Jest też koszulka , w której jestem na zdj. w poście Dziecięce atrakcje, więc nie będę jej już tu wstawiać. Tamtą lubię :)
Z biżuterii oczywiście mam kolczyki, które dostałam bodajże od koleżanki z pracy ( starszej ode mnie o 20 lat) i myślałam, że trochę infantylne są ( bo są) , ale co tam i tak je noszę, bo dobrze kontrastują z moimi ciemnymi włosami i do jasnych ubrań często się nieźle komponują :)

                                                                               


Dwa następne to wyszperane  przeze mnie w jakiś małych sklepikach w różnych czasach, już trochę sfatygowane. Na obu motylki :)


                                                 




Następnie broszki :

                                                           
                            


Ta trzecia to ważka, wiem, ale mi się w motylki wplątała :D
Ten niebieski motylek to jeszcze z mego dziecięctwa ;)


Mam też wisiorek, bardzo mi się spodobał i kupiłam , jak to ja, bransoletkę , która na lato fajna, oraz spinkę do włosów z motylem, która przez te kamienie jest taka ciężka, że zwykle mi spada  :


                                                                          





Jeśli dodać poduszkę, która zdobi mą kanapę i obraz nad nią, na którym siedzi motyl to by było na tyle.....


                                                                                


Obraz namalował wspaniały artysta - mój Tata - na wzór obrazu Sierko -Filipowskiej 
(uwielbiam Jej obrazy, często są na nich motyle ;) ale nie tylko dlatego. Mają niezwykły czar i urok,
jak byłam młodsza miałam jej kilka obrazów wyciętych z gazety i przyklejonych na drzwiach swojego pokoju, z nimfami wodnymi , z wróżkami leśnymi, wspaniale pobudzają wyobraźnię, no i oczywiście byłam na Jej wernisażu , pięknie maluje przyrodę, a jeszcze lepiej ją ożywia!)
Oczywiście Tato wstawił tu moją twarz i w wodzie taplającego się drugiego synka ;)


Znalazłam jeszcze puzderko na leki, które kupiłam przez przypadek, bo było takie śliczne, za czasów, kiedy leków nie brałam i to chyba był znak, a może przyciągnęłam fatum jakieś, bo teraz mi się bardzo przydaje i bardzo często wożę w nim swoje leki, jak wychodzę na dłużej, bo muszę się trzymać określonych ram czasowych.....


                                                                         



Wstawiwszy powyższe motyle
stwierdzam, że nie mam ich aż tyle 
jak na motyle przystało
chyba mam ich za mało!

Motyle na firanki
na szklanki , filiżanki 


                                                       

(O! przypomniało mi się, że mam przepiękną filiżankę od Męża z motylem i ważką :D)


Motyle na dywany
i na ścianę u Mamy !

(swoją drogą Moja Mamcia uwielbia motyle i też ma ich tyle ;B)


Niech więc te chwile
lekkie jak motyle
odpędzą skrzydełkami
dni zalane łzami.....