sobota, 28 października 2017

OSTATNIE PODRYGI

Przygotowując się do pracy wykorzystuję ostatni czas jak mogę. Już nie wspomnę o stertach prania poczynionego, załatwiam także potrzebne sprawy, by potem nie biegać.....
Wybrałam się więc do lekarza medycyny pracy, bo wiadomo, że badania obowiązkowe....
Wiedziałam , że przyjmuje niedaleko przy akademii sąsiadującej z naszą ulicą, więc pełna energii pojechałam tam, zaparkowałam na pobliskim parkingu i podreptałam do budynku naprzeciw kościoła, który zawsze mi się wydawał przychodnią.....
Gdy przed nim stanęłam, nie znalazłam żadnych napisów , że tu przyjmują lekarze, krążyłam chwilę dokoła, aż usłyszałam, że jakaś dziewczyna w wielkich okularach wchodzi do przedsionka tego budynku i pyta o lekarza. 'Tak jak ja!' - pomyślałam i usłyszawszy , że pani kieruje na lewą stronę budynku poszłam za nią.....
Weszłyśmy do korytarzyka, gdzie już czekały 3 panie , śledzona okularnica zapytała kto ostatni i grzecznie usadowiłyśmy się w kolejce.....
Strasznie wolno to szło, bo ciągle wchodził ktoś poza kolejką, tylko coś zapytać czy wziąć.....
W końcu zapytałam czy to na pewno do medycyny pracy, bo już pół godziny minęło,to mi jedna z pań powiedziała, że ona ma już uzupełnione papiery i czeka na lekarza, więc bym weszła sobie uzupełnić.....
Wchodzę , mówię co i jak, a babka w sekretariacie oświadcza, że to tylko lekarz dla pracowników akademii, a zwykła przychodnia dwa budynki dalej.....
Pięknie. Już straciłam 40 minut, a gdy znalazłam wreszcie docelową przychodnię (pytając się jakiejś dziewczyny, gdzie się mieści już pod samymi drzwiami budynku.....) , czekałam kolejne 25 minut , a pani doktor i pielęgniarka tylko wychodziły i wchodziły do gabinetu, pod którym kazano mi czekać, za każdym razem powtarzając , że zaraz mnie poproszą.....
Gdy wreszcie mnie wezwały, to pierwsze co to zapytały czy mam książeczkę sanepidu, a ja "eee, jaką książeczkę?" - po czym coś mi się mgliście przypomniało , że kiedyś takowa być może istniała.....
No to one oświadczyły, że muszę mieć książeczkę, a jak im powiedziałam, że prześwietlenie płuc i morfologię robiłam niedawno, to mam też przynieść i wtedy się dopiero załatwi.....
Cudnie - czyli straciłam półtorej godziny, nic nie załatwiłam, a coś będę mogła tu uzyskać, dopiero za tydzień, bo przyjmują raz w tygodniu.....

Wróciłam tak sfrustrowana do domu, że już  nic mi się nie chciało robić, zjadłam coś i zaczęłam się zbierać po tą książeczkę nieszczęsną do mojego poprzedniego zakładu pracy, upewniwszy się czy aby na pewno się tam znajduje.....
Musiałam się też ustroić w sukienkę w popielate wzory i sweterek w czarno-białe mazaje, bo o 17tej umówiłam się z Ciocią chrzestną moją, że przyjadę na jej Uczelnię zobaczyć jak u nich organizują wieczory poetyckie.
Podróż na Uczelnię trwała prawie półtorej godziny, więc ledwie zdążyłam i po nocy już odszukałam odpowiedni budynek.....
Ciocia po mnie wyszła i zaprowadziła do sali pełnej..... hmm..... studentów 'trzeciego wieku'.....
Już pominę to, że główny poeta - malarz miał 79 lat.
79 to była dokładnie średnia wieku na tej sali i było tam dobre czterdzieści dziadków, z dziesięć może osób w średnim wieku tj. moja Ciocia, no i ja.....
Poczułam się jeszcze bardziej oszołomiona, gdy rzuciła się na nas jakaś pani profesor, którą mi Ciocia przedstawiła jako główną prowadzącą takie spotkania,ta obca baba podarowała mi ni stąd ni zowąd zapakowane w tekturowe pudełeczko z kokardką dwie apaszki (seledynową w kwiaty i granatową w groszki z czerwoną lamówką) oraz dwa tomiki wierszy - Julii Hartwig - lubelskiej poetki oraz jeszcze jakiegoś nieznanego poety (nie mającego związku z tym , który dziś się prezentował) i odpłynęła dalej w gąszcz staruszków.....
Miałam nadzieję schować się gdzieś z tyłu, ale gdzie tam.....
Ciotka zaciągnęła mnie do drugiego rzędu , bo "będziemy lepiej widzieć".....
Zaczęła się prezentacja, którą prowadziła wspomniana profesorka, najpierw parę słów o Głównym Gościu Poecie, Malarzu i Weterynarzu, który obecnie napisał też książkę, potem prezentacja gości, po kolei zaproszeni profesorzy, doktorzy z pierwszych rzędów, w tym także moja Ciocia, każdy wstawał, kłaniał się i był oklaskiwany, a na koniec specjalne powitanie dla "poetki która jest wśród nas i być może też następnym razem przedstawi swoje wiersze" i oczywiście wyczytano mnie.....
Ja już nie mówię nawet, że myślałam, że zapadnę się pod ziemię i spalę ze wstydu.....
Jakoś wstałam i ukłoniłam się drętwo z tego drugiego rzędu, a potem próbowałam już tylko wtopić się w tą ławkę, za którą siedziałam.....
Miałam wrażenie , że wszyscy patrzyli z niedowierzaniem : ot, dziecko przyszło, niech posłucha prawdziwych artystów, co ono tam wie o życiu.....
Całe spotkanie trwało stanowczo za długo jak na tego typu wydarzenie, bo aż dwie godziny i musiałam się powstrzymywać, by mi się oczy nie zamknęły, bo profesory z pierwszego rzędu łypały, czy jestem zainteresowana, czy przyszłam tylko podjeść obiecanych na koniec kanapek.....
Wiersze średnio mi się podobały ( nie wszystkim muszą) , obrazy za to były naprawdę urocze, ale najciekawiej rozgadał się pisarz o swej książce weterynaryjnej i o tym jak jeździł z transportami zwierząt za granicę. Potem jeszcze dyskusja , profesory zaczęły robić wspominki, jak to jeździły za żelazną kurtynę w tamtych czasach i kupowały prezenty dla żon, m. in. jeden miał kupić staniki i jak się go ekspedientka zapytała o rozmiar, to oczywiście nie wiedział. Owa pani wtedy rozpięła bluzkę i zapytała, czy taki..... Ta historyjka była faktycznie zabawna, bo profesor obkupił się wtedy w te staniki nieźle..... ;)
Gdy wreszcie wszystko się skończyło, połowa gości rzuciła się składać gratulacje i kupować książki autora, a połowa na kanapki i ciastka z kawą (my byłyśmy w tej niechlubnej drugiej połowie.....)
Szybko się z poczęstunkiem uwinęłyśmy i przekonując Ciotuchnę, że ciemno, zimno, późno i do domu mam daleko, wymknęłyśmy się z tego spotkania i całe szczęście nikt mnie już nie nagabywał o moje poezje, wystarczyło mi już parę spojrzeń, które wyglądały jakby miały się rzucić do mnie, do ataku z gradobiciem pytań.....
Po kawie wreszcie się trochę rozluźniłam , odwiozłam Ciocie pod Jej mieszkanie, wysłuchując gdzie i kiedy jeszcze pójdziemy na takie spotkania, aczkolwiek uzyskałam od Niej obietnicę, że będzie trochę więcej towarzystwa w przybliżonym choćby do mnie wieku, bo nie chce się czuć, jak jakiś dziwny przypadkowy obiekt latający, który przyszedł z Ciocią najprawdopodobniej na darmowe żarcie.....

Kończąc ten wpis o 1 w nocy, znów słyszę jak sąsiedzi z naprzeciwka tłuką się pod drzwiami z jakimś kotem. Zastanawiają się co z nim zrobić..... Na szczęście już do nas nie pukają, po pamiętnych zdarzeniach (opisanych w poście "Kto nocą wpaść może"), wiedząc , że my kota nie mamy i nam się nie zgubił.....Ja nie wiem, oni kocimiętkę hodują, że tak do nich na te trzecie piętro ciągle jakieś koty się przywłóczają?!? Swoją drogą mrozu jeszcze nie ma, nie rozumiem, dlaczego go nie wypuszczą na dwór, na pewno lepiej sobie poradzi , niż całkiem zdezorientowany na klatce, gdzie nie ma nigdzie wyjścia.....Lepiej żeby zamiauczał się sam. I takim sowom jak ja spać nie pozwolił.....

Tak też upływają moje ostatnie dni (i noce) bezrobocia..... ;)

środa, 25 października 2017

DZIECIĘCYM OKIEM CZ.5

Piłkarz

Chciałem być piłkarzem,
a teraz jakoś się mażę,
bo na sali obcy bramkarze,
nieznani gracze, trener coś każe.....

Mama mnie wpycha do środka,
choć buzia od łez jeszcze mokra,
czy Ona nie rozumie,
że przemóc się nie umiem?!

Co innego na polu
kopać piłkę w kąkolu,
co innego z sąsiadem
na bramce dawać radę.....

A co innego w drużynie,
gdy Mamy nie ma przy mnie,
wszyscy jakby fachowi,
pokonać mnie gotowi.....

Stoję więc, patrzę - Mama
wlazła na salę sama,
kopnęła piłkę obcasem,
że trener aż wrzasnął basem:

- Czy Pani zwariowała?!?!?
Szpilkami będzie kopała!!!!!
- Co się Pan gorączkuje,
ja Syna motywuję!

To wszedłem też do tej sali,
krzyknąłem na Mamę w oddali:
- Mamo, ja zagram. Szczerze.
Ona na to : - Nie wierzę!

Więc biegnę z piłką przy nodze,
kopiąc ją zwinnie po drodze.
Mama zdziwiona srodze :
- Dobra, z boiska schodzę!

I idzie zadowolona -
myślała, że tak mnie przekona,
a ja pozbyłem się strachu,
by Jej oszczędzić obciachu!!!!!

czwartek, 19 października 2017

CO SIĘ ODWLECZE, TO NIE UCIECZE.....

Mija piękna złota jesień, po paskudnej szarej aurze, mija.....
A ja wciąż niczyja..... ;PPPPP
Już leczenie zaczyna się zamazywać w przeszłości i nowe się zapowiada, a ja jeszcze do pracy nie poszłam i tak mnie to lekko już wkurza, bo przemiła Kierowniczka, co do Niej zadzwonię, zapewnia mnie ,że już tuż, tuż, ale jeszcze tysiąc przeszkód, no i czekam jak ten słup przydrożny, że może ruszą z tym bajzlem wreszcie.....
Za to Rodzinę zdążyłam poznać przyszłej szefowej : dwie Córki nastolatki i Synka trzyletniego, zawsze cała opowieść przez telefon o nich, na tyle intensywna, że nie jestem w stanie nic od siebie wtrącić.....
Dobrze, że choć z tego zimna wynurzyło się trochę lata, dziś to nawet opalałam się na działce na leżaku! 18 października 26 stopni!!!!! 8O

                                                                 



Październikowe leżakowanie :)


Z historii pobocznych odpadł mi całkiem jeden paznokieć (z serdecznego palca), bo wiedziona próżnością, na przekór wszelkim mądrym radom i podszeptom zrobiłam sobie hybrydę na już pękniętym paznokciu.....
Owszem , był ładny przez tydzień.....
Potem wdało się zakażenie i musiałam go sama praktycznie oderwać (właściwie, to nawet specjalnie nie bolało, bo chyba był już martwy.....), więc teraz wśród pozostałych kwiatków na paznokciach, mam palec mumii.....
Świetnie będzie się prezentował w pierwszych dniach pracy.....
Cóż, trudno - nauczona doświadczeniem już go niczym nie zalepię, bo znając moje szczęście, to jeszcze bym w końcu pół palca straciła..... %O

                                            

              Idą sobie dwa piękne paluszki......          - BUUU! Jestem Zombie!   - AAAAA!!!!!


Więc spędzam tą resztkę złotej jesieni bez paznokcia z Dziećmi u Rodziców:)
Robiliśmy już kilkurazowe wypady do 'galerii', więc Małżu tylko wywozi pełne walizy ;D:B
Już mnie poinformował, że rzucił to wszystko na łóżko i jak przyjadę, to póki tego nie uprzątnę i nie poutykam w czarne dziury naszego ciasnego domostwa, to nie będę miała gdzie spać.....
Nie wiem sama  co mnie opętało, kupuję jak przed wojną wszystko co mi się spodoba lub kiedykolwiek się może przydać (np. lustro do mojego przyszłego domu, którego w gruncie rzeczy mogę się nie doczekać;%DBP- masakra). Czyżbym zamierzała pójść do pracy i nie wrócić?!?!?!
Patrzę na to z boku i stukam się w głowę..... I wciąż to robię!!!!!

Poza tym siedzimy z Rodzinką, bywają najazdy Ciotek , Wujków.
Ostatnio gdy był też Małżu, Wujek stwierdził, że chyba nasz mały Osio zechce od Taty dostać dokładkę uścisków. Gdy Mały Mu przytaknął, Wujek zawołał :
- No to leć po dokładkę!!!!!
Osek zeskoczył z krzesła i pobiegł..... nie wiadomo gdzie, bo Tata siedział z nami przy stole.
Chwilę zastanawialiśmy się, co On zrozumiał, a ten powraca zadowolony z nakładką na kibel, kładzie ją na krześle w salonie i dumny zasiada na niej pokazując Wujkowi, że przyniósł co Mu kazał.....
Ale mieliśmy z Niego ubaw!!!!!
Wkracza Maluch powoli w derby przed-trzylatkowe, bardzo się zmienia, ale czasem jeszcze nie nadąża za wszystkim, jak np. dziś w aptece, gdzie tak zabawił się w kąciku dla dzieci, że zapomniał zawołać siusiu i w panice próbował powstrzymać lejący się strumień z nogawki.....
Ja jak to zobaczyłam złapałam Go pod pachę i wybiegłam z apteki, ale cóż zrobić, podłogę po nas dziewczyny i tak musiały pewnie zmywać.....
Teraz to już wcale nie wiem, czy te kąciki dla dzieci w aptekach są takie świetne, kiedy Dziecko ma się potem tak zająć, że więcej z tego potem sprzątania i płaczu niż pożytku (bowiem leków po które stałam w kolejce też już nie kupiłam, bo wstyd było wracać po obsikaniu podłogi, a poza tym Mały ciągle ryczał, że ma wszystko mokre i szedł jakby miał kije w nogawkach stawiając tak nóżki okrakiem, że zanim doszliśmy  z powrotem do domu, to już się ciemno zrobiło..... tyle, że ciepło - wiadomo złota jesień ;)

'Sielankowo' więc sobie płyną te ostatnie dni jesiennego lata, Chłopcy wciąż biją się o jakieś duperele, a ja udaję, że to  normalka i że jakoś się dogadają , póki Os nie ugryzie Wika w brzuch i dochodzi do większych ryków i histerii; Małżu dobrze to znosi, bo Go zwykle nie ma , tylko czasem wydzwania z pracy, że właśnie zjadł śniadanie w czasie późnego obiadu i był to stary łosoś sprzed dwóch dni.....
Ja odwiedziłam już parę razy cmentarz z racji nadchodzących Świąt, kiedy nas już na grobie Babci i Dziadka nie będzie, latarenki położyłam, kwiatki ułożyłam, po czym zwiała je wichura i wszystko trzeba było zbierać i układać od nowa, ale co tam, przecież na 1 listopada zawsze może spaść śnieg i mróz wszystko przytwierdzi do płyty na stałe..... 

Trwam trochę w zawieszeniu,
rozleniwieniu, rozmarzeniu.
Pcham się ku zakończeniu.
A gdy wreszcie zacznę z wielkim zadowoleniem,
wkrótce będę wspominać te chwile z utęsknieniem.....