piątek, 26 maja 2017

COŚ DLA STARSZAKÓW

W ramach odstresowania i wyrwania się z domowych pieleszy bez Dziatwy wyciągnęłam Mon Ami wieczorem Nocy letniej Muzealnej ;) do Wojskowego Przedsiębiorstwa Handlowego , gdzie nas zapraszała El, ponieważ gdy nudzi Jej się sceneria Elfowa, wciela się w żołnierskie klimaty.....
Trochę Amik był marudny po całym dniu w świecie książek, nocy w pracy i poprzednim dniu w książkowej krainie, ale jak na kolejną nie przespaną noc i tak było nieźle, w końcu całkiem szybko tam trafiliśmy mimo tłumów ludzi objeżdżających wszystkie Muzea Stolicy.....
W WPH tłumów nie było, za to w bramie dostaliśmy jakiś pieniądz, już się cieszyłam,że zakupy będą ;P, ale to się okazał banknot, na którym przybito nam żołd, wydawany żołnierzom w czasie Powstania. Można za to otrzymać jadło..... Na dziedzińcu odbywały się ogniska i jeździła riksza (jak tylko na nią wleźliśmy, to się panu łańcuch urwał i tyle było z jazdy.....), pucybut czyścił chodaki, a nasza El zajadała grochówkę w wielkim kitlu całym umazanym krwią - jak przystało na szefową szpitala polowego..... ;)
My też się na tą ciepłą zupę załapaliśmy i o tej 23ciej smakowała wyśmienicie!!!!!
Był też smalczyk, ogóreczki, wszystko co możliwe do jedzenia w koszarach ;)


                                                             

El łowi ogórka..... ;P


Oczywiście jedzenie było rzeczą drugorzędną ;) Poszliśmy z Amikiem na zwiedzanie budynku, wszystko o Powstaniu, pamiątki, listy, mundury , budka łączności , korytarze z lampami naftowymi, gabinet dowódcy, no i cały arsenał broni!!!!! Nawet nie sądziłam, że tak mi się spodoba, można było wszystko oglądać, próbować, celować, wiem już , jakie ciężkie były te strzelby!!!!!
Amik nie mógł mnie oderwać od tych sprzętów, gdy się przymierzałam do niejednej broni instruowana przez licznych znawców, którzy mi wszystko objaśniali..... ;D


               

                           


Ale wybaczcie, jak się nazywały te strzelby, to nie zapamietałam.....

W końcu  wyszliśmy z tych pomieszczeń i  udaliśmy się do królestwa El , czyli szpitala polowego.
Nie da się ukryć , że to największa masakra była.....

                                                                         

Na środku leżał ranny, a lekarka polowa (El rzecz jasna) operowała go na stole, nagabując przechodniów,  aby potrzymali jej lampę naftową  albo podali 'nerkę' na wycinane narządy.....
       Narządy wylewały się na wierzch (dosłownie!!!!!) i były sporządzone z przedziurawionej          pończochy , która świetnie imitowała przedziurawione jelito.....

Widok był rodem z horroru, dalej już tylko łóżka i leżący pacjenci oraz parę pielęgniarek, które nie brały chyba udziału w operacjach, bo były wybitnie czyste.....

                                                                             

Tylko nasza El urobiona po pachy..... ;)


   W końcu wyciągnęliśmy Ją z tej krwistej salki i narobili sobie zdjęć w hełmach żołnierskich, czapkach policyjnych i narzutkach moro w foto-budce, która również tam była, nie mogliśmy z niej wyjść, w końcu inni chętni nas zdecydowanie wyrugowali swoją liczebnością, która zwiększała się wraz z ilością naszych pomysłów ..... ;)
Zasiedzieliśmy się tam do 12 tj, więc powrót był późny, ale wesoły, bo Amik się tak ożywił, że chciał jeszcze oblecieć Muzeum Narodowe, ale ja stanowczo sprowadziłam Go z tej błędnej drogi, bo miał już chyba ostateczny przypływ energii i padłby tam przed jednym z wielkich dzieł.....
Choć pewnie szybciej ja, bo ziewałam już nieprzyzwoicie, a Mon Ami mnie uświadomił, że Go zaraziłam ziewaniem i nie jest psycholem, bo niezrównoważeni psychicznie nie zarażają się ziewaniem.....
Potem ostentacyjnie ziewaliśmy i dyskretnie kontrolowali, kto się nie zaraził.....
Albo nie zauważono naszego ziewania, albo jechaliśmy pociągiem wariatów.....
                                                                     

Pamiątka z foto-budki (trochę obcięta , bo wciąż jacyś chętni się do nas wpychali;)

Czekaliśmy na ten  pociąg na stacji, gdzie jakiś młodzian wykrzykiwał do telefonu,  jak ma udowodnić dziewczynie, że jest na stacji i wrzeszczał naokoło,by ludzie jej to powiedzieli.....
Dobrze, że z dala od nas (choć obawialiśmy się , że padnie na tory, a my do domu nie wrócimy tego wieczoru.....)  , bo zaczepiał siedzących, my natomiast zaśmiewaliśmy się dość obrazowo z mojego napitku, bo pełna euforii, napotkawszy automat z kawami chciałam koniecznie coś z niego wziąć, no i okazało się, że jest shake waniliowy, więc go wybrałam, bo ciepło, nie wiem co mi przyszło do głowy, dlaczego wydawało mi się , że będzie mrożony..... W automacie, ech.....
Okazał się więc gorącym  mlekiem o posmaku wanilii, którym sparzyłam język, polepiłam palce i nie mogłam wypić, bo taki ciepły i słodki!!!!!
Za to przydał mi senności i Mój Przyjaciel musiał mi opowiadać mrożące krew w żyłach historyje, takie jakie tylko On potrafi, żebym się skutecznie rozbudziła.....
Inni pasażerowie nasłuchiwali i gdy już wychodziliśmy na naszej końcowej stacji po 1-szej w nocy, przyglądali się nam tak uważnie, jakbyśmy to My byli największymi psycholami tego pociągu.....


czwartek, 25 maja 2017

COŚ DLA DZIECIAKÓW

Aby Dziatwa miała zabawę, wymęczyła się i poszła szybko spać , kombinuje się im atrakcje.....
Staram się jak mogę, choć nie wiem, czy pójście z Mamą do ginekologa, to atrakcja, czy raczej coś z serii dziwnych zdarzeń, ale przecież nie zostawię Żuka samego, ani nie porzucę Go pod gabinetem.....
Pozostaję więc przy atrakcji, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach, kiedy to pani ginekolog non stop się na Małego oglądała, czy coś nie broi , mimo że siedział jak zaklęty, gdy ja leżałam na tym stojaku-wiatraku z nogami do góry.....
Trochę przesadzała, bo był całkiem grzeczny, w porównaniu do wizyty u dermatologa, gdzie pociągnął za kabelek wystający z szufladki i lampa jakaś naświetleniowa spadłą ze stołu, narobiła rumoru, (na szczęście się nie zbiła),a doktorka czym prędzej wypisała mi maść na dziwne zmiany, które pojawiły mi się po leku i szybko się nas pozbyła.....
Więc jak jest grzeczny, to po wizytach lekarskich, które są niebywałym wydarzeniem w mej monotonnej codzienności idziemy na kawę oczywiście!!!!!
Os dostaje rurkę z kremem, dwa samochodziki, wodę do picia i książeczkę , sadzam Go już na stałym wielkim fotelu i podczas gdy On pobawi się autkami, zje rurkę łyknie picia i zerknie w książeczkę, mam czas szybko, starając się nie poparzyć, wypić moje latte z rogalikiem francuskim.
Trwa to nie dłużej niż 7-10 minut,bo potem to już trzeba ganiać po lokalu.....



                               


Fotel i my w różnych ujęciach,a nawet różnych dniach.....
(poducha wciąż ta sama, ciekawe ile w niej siedzi roztoczy.....)



Jako 'geniusz' atrakcji ;) zabrałam też Małych ostatnio na Targi Książki ;]
Bardzo się cieszyli, bo mogli pojechać tam kolejką i wejść na Stadion :> 
Oblecieliśmy stanowiska gdzie można się pobawić piaskiem gumowym albo klockami na magnesy, po czym spędziliśmy większość czasu przy grach w kota łowiącego zwierzątka, czy łapanie foteli lub duchów w towarzystwie Wujka Amika, który na tych Targach bywa często 'od deski do deski'.
Co prawda nie grało się z Nim najlepiej, bo wszystko wygrywał, nawet gdy nie chciał (tak twierdził), a gdy już Żuczek za bardzo demolował te gry udaliśmy się na polowanie po balony i zdobyliśmy cenne dwa ( z bajkami mruczankami i sową mądrą głową), żeby nie było walki o to.....
Kolejnym punktem programu na Targach książki były fotografie z łażącym okiem i przytulanie wszelkich pluszaków, które się dały, Amik jako pasjonat i wielbiciel wszystkiego co z książką związane patrzył na mnie zdegustowany profanacją tego wydarzenia, a ja tylko chciałam ponapawać się tą atmosferą, upychając też przy tym Maluchy, bo inaczej nie poszła bym wcale.....

                                            

Przyjazne oko zachęcające do nauki angielskiego


Rumburak i Tęczowe Biedactwo 
(proszę , jak zgrały się z charakterami Chłopców.....;)


Na koniec kupiłam maski borsuka i sowy (żuka nie mieli - wiecie  co za niedopatrzenie!!!!!), zamiast naręcza ksiąg, jakie dzierżył Mój Przyjaciel (tu zaczął zastanawiać się, czy nie przestanie Nim być.....;P)
Za te maski dostaliśmy jeszcze zakładki do książek, ale Dzieci się tak rozhulały  w zabawie z przyciskami udającymi odgłosy zwierząt, że aby uspokoić ekspedientkę kupiłam jeszcze breloczek z motylem.....
Wyszliśmy zmęczeni i umordowani, my Starzy, a Małe przeradosne poleciały bić się o miejsce na kolorowych ławkach, obsiadły wszystkie, nawet wpychały się na zajęte, a ja po raz kolejny stwierdzałam, że za małe jeszcze na te Targi.....
Wróciliśmy obładowani ulotkami, gazetkami i balonami, które oczywiście ja dzierżyłam w strachu , że uciekną Chłopcom pod tory, a Oni za nimi..... 

                         


                                  Borsuk                               i                Żuk / Sowa

                                                   Słodka  menażeria..... 




czwartek, 18 maja 2017

PRZEPIS NA CHOROBĘ

Od ostatniego pobytu w szpitalu minęły ponad 3 tygodnie, a ja jeszcze do końca nie wyszłam z infekcji, którą mi oczywiście sprzedała wspomniana w poprzednim poście ortodontka.....
Już tylko gardło pobolewa i kaszel dusi, ale tak to już jest u mnie, że powinnam się cieszyć, że już w czwartym tygodniu się kończy.....
Zaczęłam się już kiepsko czuć drugi dzień po wyjściu ze szpitala, na Chrzcie Dziecięcia Kuzyna, kiedy to na dworze lało, wiało, kotami rzucało, słońce świeciło,piorunami waliło,znów się chmurzyło, mżyło, śniegiem sypało i jeszcze gradu nie brakowało.....
Nawet na kilku zdjęciach przed lokalem była różna aura (i pewnie przez te zdjęcia połowa się potem pochorowała.....)

Oczywiście na mszę zdążyliśmy - tuż po kazaniu (ciężka pora na chrzest - 9 rano),
ale sam chrzest był po mszy, więc najważniejsze zaliczyliśmy.....
Obiad tuż po 11-tj ledwo zjedliśmy ,bo to moja pora na kawę dopiero, wszyscy wystrojeni, czasem w garsonki czasem w miśkowe polary - co kto lubi - rozleźli się gadać, ja latałam w mojej żółtej jak kaczuszka sukience, by z każdym kilka słów zamienić no i tak się doprawiłam totalnie.....

Na weekend Majowy przyjechała do mnie Maja (jak sama nazwa wskazuje ;P) z Dziećmi, a ja byłam zdechlakiem, nie wspomnę, że jak pojechaliśmy na obiad do takiego Dworku, co ma fajny plac zabaw dla Dzieci, to jak tylko zamówiliśmy obiad , to zaczęło lać i tak już do końca dnia było, więc Dzieci dawały nam się we znaki znudzone i nie wybiegane.....
Dobrze, że jedzenie było smakowite, choć nasze zamówienie odbiegało od normy, bo ja sobie wzięłam czarne glony z robakami (tagiatelle z krewetkami) rodem z dreszczowca,
Maja -  tłusty udziec świński (czyli golonkę) jak spod budki z piwem, a Małżu (nie , nie małże ;PPP)
pizzę!!!!! (bo najtańsza w karcie.....) ech......
Każde z innej parafii.....

                                                                             

Oto glony, choć całkiem pyszne się okazały..... ;P

Oczywiście potem z Mają zarwałyśmy noc, no i dopiero niewyspana (choć uśmiana i rozwspominana..... ;B) zabrałam Ich nad Zalew , by poznali lokalne atrakcje i kiedy Dzieciaki latały po parku linowym , my we dwie marzłyśmy pod nim przez prawie godzinę i nawet herbata z plastikowego kubka z drewnianej budki z zacinającymi się rozsuwanymi drzwiami nie pomogła.....
Tam też zjadły Dzieciaki obiad - taki typowy kotlecik z frytami i surówą, co najbardziej lubią.....,
a za co mój Małżu był potem sfoszony cały, bo jedzenie w domu leży i się marnuje.....
Co ja sobie wyobrażam jeść poza domem drugi dzień z rzędu.....
Maja z Dziećmi pojechała, machałyśmy sobie chusteczką (w przenośni rzecz jasna), ja padałam na pyszczek, ale następny dzień to był sklep! zakupy! kawiarnia! No i Moja Ana Kochana, to odżyłam.
No dobra, zapsikałam się, ubrałam krótką czerwoną kiecę do białej koszulki (bo to dzień flagi był!!!!!), więc znów mnie przewiało, nakaszlałam na Anę i zasmarkałam całą kawiarnię, ale i tak było warto, bo się w sklepie obłowiłyśmy, a kawa była też pyszna, a żebym już wykazała kompletny brak odpowiedzialności, to sobie loda kupiłam do tej kawy i zjadłam go śledzona okrągłymi oczętami Any.....
Przez te moje nieumiarkowanie wieczorem miałam już 39' i antybiotyk następnego dnia.....
Za to przy okazji odstawiłam immunosupresję i po trzech dniach czułam się zdrowa , silna i chciało mi się z łożka wstawać, mimo ze katary,kaszle.....
Dopiero poczułam ile energii odbierają mi te leki , jak przestałam je brać.....

Po paru dniach mogłam już pojechać do szpitala na umówiony poprzednio rezonans jamy brzusznej,
uroczy 9 maja, 6 stopni.....
Dobrze, że Tata mnie przywiózł, bo nie zdążyłam jeszcze antybiotyku skończyć, a tu znów mrozy, zawieje itp.....
A w szpitalu powiedzieli, takiej łajzy nie widzieli..... hehe
Przybyłam o 11 , a o 10tj ponoć już mnie wzywali na badanie i mogłam mieć załatwione od razu, a tak musiałam czekać bez jedzenia do 18tj.....
Ale nie ma tego złego, dzięki temu przeczytałam pół wciągającej książki Levy'ego, spotkałam moją panią od w-f'u z podstawówki, która sama mnie zaczepiła, że mnie pamięta i pogadałyśmy sobie, a jakże! o chorobach naszych, a potem dwie godziny zajęła mi Marysia, którą poznałam  prawie rok temu (z postu z sierpnia SALA JAK TA LALA),bo się okazało, że też leży i z chęcią sobie czas umili.....

Na badanie o 18:30 poszłam sama, nie zgubiłam się , o dziwo, ale za to siadłam i czekałam przed wejściem 20 minut, aż wyszła baba i pyta czy ktoś jeszcze na badanie, a kiedy powiedziałam, że ja to mnie opieprzyła, czego nie wchodzę.....
Ja jej na to, że na drzwiach napisane, by nie wchodzić bez wezwania!!!!!
A ta że teraz trzeba wchodzić. I tyle. Co by nie zrobił, w państwowych placówkach leczniczych zawsze będzie źle..... - jakbym wlazła od razu kazaliby mi wyjść i poczekać na wezwanie.....

Samo badanie - nic specjalnego, jak zwykle hałasy i dudnienia w tubie, tyle że gardło mnie tak drapało, że musiał mnie prowadzący dwa razy z tuby wywozić, bym się wykaszlała, bo nic mi zbadać nie mógł, jak dostawałam ataku kaszlu.....
A największym plusem tego, że musiałam zostać do wieczora, był fakt, że przyjechała potem po mnie po 20-tej Maja i zabrała mnie do swego mieszkania przenocować :DDDDD
Jak zajechałyśmy pod Jej blok to padały płaty śniegu grube jak pajdy chleba, a ja miałam kurtkę wiatrem podszytą, a dwa lokale do których się dobijałyśmy, były przed 21-szą zamknięte.....
W końcu wylądowałyśmy w pizzerii obok Jej apteki, pizza była przepyszna, zresztą po całym dniu niejedzenia i gumowa opona smakowałaby nieźle.....
Ja zamówiłam do tego herbatę i litr wody , a Maja drinka, więc kelnerka dość dziwnie patrzyła się na mnie czy mam zamiar w tej wodzie się kąpać, a ja po prostu chciałam dużo wypić, by wypłukać kontrast, który mi podali przy badaniu, o dziwo po wypiciu tego wszystkiego, wcale nie chciało mi się sikać i to dopiero było dziwne.....
Nocą jakąś wśród śniegu w maju, po dziwnym bananowym drinku i 2 litrach innych płynów, zakradłyśmy się do apteki, by ją oglądać, bo cóż to zła pora? Najlepsza, najweselsza, najszczersza..... ;P
Gubiłyśmy się w korytarzach, zaśmiewały, przestawiały jakieś kwiatki i reklamy.....
Dostałam męski antyperspirant, żel do kąpieli dla Dzieci i tabletki na gardło, właściwie co do ręki brałam, to mi Maja dawać chciała..... ;DDDDD
W drodze powrotnej ( na drugą stronę ulicy;) kupiłyśmy w nocnej żabce czy innej stonce Malibu i sok pomarańczowy i rozlewałyśmy to sobie u Mai na oko jak trzeba, tyle soku tyle rumu.....
No dobra, ja tyci, bo ile tych leków biorę , a ile odstawiam to już mi się miesza.....
Prawie zasnęłyśmy razem na kanapie w salonie, ale w końcu Maja jakoś wypełzła do drugiego pokoju, a rano obudziło mnie pyyszne śniadanie przez Nią uszykowane i już zaczęłam  się zadomawiać..... :>
Ja to zawsze mówiłam, że mieszkanie z Mają to super sprawa, wszystko jest pod nos i to Ona się z tego najbardziej cieszy!!!!!
Gdy się wreszcie wygrzebałyśmy z pieleszy, pidżam , kawy i ciasta (specjalnie ekspres przyniosła z apteki do domu, by mi kawę zrobić!!!!!), odwiozła mnie na busa do domu i mogłam w nim jeszcze trochę dospać kolejną zarwaną, choć tak fantastyczną noc.....

                                                                         

Śniadanko u Mai


Tak też po tym zimowym, majowym wypadzie przeszłam jeszcze zapalenie gardła i wracając do nie zainfekowanych, (za to z immunosupresją) mogłam coś naskrobać w skrócie, a przecież jeszcze zapomniałam o naszej z Małżulem rocznicy 9 - tej ślubu, która jest gliniana  lub generalska, więc kupiłam Mu glinianą doniczkę, którą skrytykował kompletnie, bo dziurki nie ma i nie nadaje się do Jego super wypielęgnowanych storczyków ( wiadomo, że u nas czują się jak w domu, bo ponoć rodzimie rosły na śmietniskach.....), a do tego koszulę jasnoniebieską z pagonami (że niby generał , no!) , na którą łypną okiem i stwierdził, że może ponosi kiedyś.....
Ja tam byłam przeszczęśliwa z 9-ciu róż , które mi podarował i glinianego kubeczka i miseczki z kogutkiem i sercami!!!!!
Najważniejsze, że się wysilił i znalazł coś glinianego ,całkiem ładnego, o czym Mu , rzecz jasna od miesiąca przypominała, bo inaczej na różach by się skończyło.....


                                                                           

Dziewiąta - gliniana..... ;)