poniedziałek, 27 marca 2017

U-RO-DZI-NY TO BA-RDZO SZCZĘ-ŚLI-WY DZIEŃ.....

W ciągu ostatniego tygodnia - włączając 2 weekendy - trwało ciągłe , choć przerywane urodzinowanie 6 - ciu lat Mego Starszego Synalka.....
Najpierw zjechały Dziadki, przywiozły 2 torty ( dla nas i na kolejne przyjęcie ) i oczywiście jeden trzeba było świecić i dmuchać.
Wii dostał szlafrok i ciągle w nim łaził, a Os próbował ciągle uskubnąć kawałek tortu.

                                                                     

Tort nr 1

 Po 'sto lat' i konsumpcji, Mamcia zapałała wielką ochotą na zakupy, sklepy, wielkie miasto, ale Tata powiedział, że On musi skoki oglądać.....
Po to przyjechał do nas , by pół dnia przed telewizorem siedzieć.....
W końcu On został ze śpiącym Osem i tv, a my pojechaliśmy.
Ulewa nie zachęcała do spacerów, więc Małż nas zawiózł do pobliskiej Biedrony i Lidla i choć Mama zawiedziona była nieco , że to nie żadne Centrum Handlowe, a Biedrę to ma u siebie za domem, ale i tak nakupiła m.in. małe marchewki - bo takich nie widziała, kurkumę w korzeniu - by pokazać Tacie jak wygląda, ozdoby na ciasta - a może jeszcze jakieś zrobi.....
Marne więc atrakcje im zafundowaliśmy, bo oboje czuliśmy się chorzy, a na dodatek nasz sławetny już sąsiad od kota, zrobił wieczorem taką imprezę, że Rodzice nie bardzo mogli spać i już widziałam ich miny, gdzie my w ogóle mieszkamy.....
Mój Małżu tak się w końcu wkurzył, że około wpół do pierwszej poszedł do niego i grzecznie poprosił, by łaskawie ściszyli, a nasz kotowy sąsiadek zawiany i rozmowny nagle, wylęgł na korytarz i zaczął się z Nim przekomarzać, że nie ma dziecka, bo wywieźli ( gdzie?!), że się czepiamy, tak jak kota..... (heloł, u nas Dzieci są i do tego teściowie!!!!!),że to trzeba spokojnie pogadać, bo on wie, bo mu mówili inni sąsiedzi, że wyłączyliśmy im kiedyś prąd.....
No już mnie szlak trafił podsłuchującej pod drzwiami, bo nigdy  nic na złość nikomu nie zrobiliśmy, mój Małż zawsze rozmawia jak ma problem (ja czasem wrzeszczę.....)
W końcu stanęło na tym , że ściszyli i Małż poczuł ulgę, że teście nie zlinczują Go za to gdzie każe mieszkać ich ukochanej Córeczce..... ;)
Następnego dnia była wielka impreza dla mojej familii, od rana coś pichciłam i po fakcie byłam umordowana jak dziki królik po ucieczce przed psami myśliwskimi.

                                                                     

Tort nr 2

Zabawnie było, bo wszyscy stali pod naszym zepsutym domofonem i nikt nie mógł się dodzwonić, a my się zastanawialiśmy co się tak spóźniają..... ;)
W końcu i tak musiałam im przez telefon kody podawać.....
Dzieci zrobiły masakrę, którą potem dzielnie sprzątał Małżu pół wieczora, a ja zabrałam się za robienie tortu do przedszkola na następny dzień.....
Tak mi się spodobał taki z masą śmietanową z nutellą, że musiał być tylko ten, mimo że nutelli miałam połowę mniej niż w przepisie, tak jak i śmietany.....
Biszkopt nawet się upiekł, choć trochę wkląsł się do środka na koniec :/
Natomiast śmietana się ubiła ładnie, po czym dodałam nutelli, zamieszałam, słabo się zmieszało, więc zamieszałam po raz drugi mikserem i śmietana mi się zwarzyła.....
Do 23-ciej szukałąm sposobów na odratowanie jej, dodałam serek homogenizowany, mleka skondensowanego, w końcu i tak wywaliłam wszystko, kiedy Małżu nie patrzył, bo w końcu nie chciałam zatruć tych dzieci w przedszkolu.....
Do północy kombinowałam polewę czekoladową na biszkopt i przełożyłam go dżemem i serkiem Almette z owocami leśnymi.....
Improwizacja dzika, ale Dzieci zjadły ponoć i Borsuk mi się chwalił, że dokładki prosiły.....

                                                                         

Tort nr 3 do przedszkola

Po przedszkolu przyszedł do nas ulubiony kolega Borsuka, podarował Mu piłkę- zmyłkę, którą sam się najbardziej zachwycał, po czym tak ją gdzieś skutecznie schował jak wychodził, że już jej więcej nie widzieliśmy. Mam podejrzenia , że wziął ją sobie z powrotem do domu.....
Poza tym Wii dostał czekołapki (czekoladki do formowania) i zjedli je wszystkie podczas zabawy, więc jak im przygotowałam przyjęcie , to nic nie chcieli jeść, pogardzili tortem i owocami, zgarnęli tylko żelki i mmmsy i dalej wyciągali wszystko z szaf z wielkim rumorem zaśmiewając się przy tym do rozpuku.....
Gdy potem musiał to Wii sam sprzątać, już nie było Mu do śmiechu.....

Chwila oddechu i po 4 dniach Borsuk poszedł do tegoż kolegi na jego urodziny.
Ja znów mając w planach tort na kolejną imprezę urodzinową nazajutrz, tym razem dla Przyjaciół
(zawzięłam się na ten śmietanowy z nutellą i kupiłam na wszelki wypadek trzy półlitrowe i 3 śmietanfixy, aby w razie kolejnej porażki mieć zapas),wybrałam się z Osem do sklepu.
Jak tylko wyszliśmy, zaczął padać deszcz, ale ale!
Przezornie wzięłam parasol, wyciągnęłam go dumnie pod klatką, nacisnęłam przycisk rozkładania i...
mało nie ustrzeliłam sąsiada wracającego z pracy, bo parasol wystrzelił daleko przede mnie, a ja zostałam w ręku z rączką.....
Sąsiad na szczęście znał się na żartach i zrobiwszy unik stwierdził, że już rozumie, postara się po nocach głośnych imprez nie urządzać, bo mu życie miłe.....
Gdy dowlekliśmy się pod zepsutą parasolką do sklepu, lunęło tak, że w końcu musiałam dzwonić po Małża, który wziął tego dnia samochód , by po nas przyjechał, bo parasolka nie nadawała się już do użytku, zwłaszcza w taki deszcz.....
Wieczorem poszłam odebrać Wii z urodzin, wjechałam windą na piętro kolegi, wyszłam z niej i zapadły ciemności, a winda odjechała.....
Żeby zobaczyć w ogóle , w którą stronę iść,musiałam znów czekać na windę, bo z niej padało światło, po czym jak się zorientowałam gdzie iść, znów odjechała, więc po omacku przesuwałam się po tym korytarzu , nie wiedząc gdzie zapalić światło i licząc drzwi.....
Gdy wreszcie zapukałam we właściwe i otworzyła mi mama kolegi, nie mogłam się nadziwić , że trafiłam..... A włączniki światła, to były wszystkie świecące się punkty w ciemności.....
Nie to , żebym myślała, że to dzwonki do drzwi.....
Nocą już zrobiłam wspomniany wyżej tort i wyjątkowo duży mi wyrósł biszkopt, a i masa się od razu udała i teraz mam całe zapasy śmietany i zagęszczaczy, bo powtórki nie było.....

                                                                 

Tort nr 4

Następnego dnia zapakowaliśmy ten tort do auta wraz z nami ;) i pojechali do kawiarni, gdzie miałam zarezerwowaną salkę dla nas , miał być stolik z owocami, napoje, przekąski itp.itd.....
Wparowuję tam z Wii 20 min przed godziną zero, zaglądam do salki, a tam nic nie zrobione!!!!!
Lecę do tych kelnerek za barem pytać czemu?, jak to?!, a te mówią, że miało być na 17-tą, nie 16-tą!!!!!
Jasna sprawa, że musiała sobie ta zwariowana właścicielka źle zapisać, bo zdecydowanie umawiałyśmy się na 16-tą!!!!!
Mój Małż już zadowolony - a nie mówiłem, po co to po knajpach łazić..... :/
No dobra, jakoś się zebrały te dziewczyny, zaczęliśmy stoliki ustawiać, krzesła znosić, wycierać, kwiatki przestawiać, moi chłopcy już się bawili, a Małżu robił do mnie na nosie "tere-fere-ku-ku",
kiedy ja kipiałam ze złości.....
Przylazła ta nieopierzona właścicielka w pidżamie z sową bodajże i mi tu gada, że właściwie to ja nie potwierdziłam tej rezerwacji i ona myślała , że nie będzie i na 17-tą to jest druga.....!!!!!
No szlak mnie trafił oczywisty, a Małżul -wereda - odtańcowywał za plecami taniec wyższości domów nad knajpami.....
Grzecznie, przez zęby, wytłumaczyłam nieopierzonej sowie, że wszystko ustaliłyśmy, a miałam dzwonić, jakbym chciała jeszcze coś domówić!!!!!
Trochę się otrząsnęła z tego pierza, co ją chyba przydżumiło i nawet przeprosiła, że w takim razie się nie dogadałyśmy ( no pewnie, jak się nie słucha , co do niej mówią, to jak tu się dogadać!!!!!)
Oczywiście stołu z owockami i przekąsek nie było, ale jakoś popędziła kelnerki, zrobiły lemoniady i jak przyszedł 1 gość - Drogi Amik - to nawet je ujrzał na tych pustych stołach.
Dzieci grzecznie demolowały kącik zabawkowy, który też musieliśmy podzielić na pół z drugą rezerwacją, co potem przyszła i co chwila nam się dzieci mnożyły, ale jakoś opadły pierwsze nerwy, przyszedł Mąż Pen z Córeczką, z którą Chłopaki polecieli puszczać bańki na dwór, a ja zamówiłam im kawy z ciastem, z czego Amik dostał ciasto i to z truskawkami , które zjadł, po czym stwierdził, że jest na nie uczulony.....
Doczekał co prawda do końca imprezy, ale zwijał się z bólu brzucha , jak twierdził, a jeszcze tort wypadało Mu w siebie wcisnąć i jakieś paskudne wiśniowe napitki.....
To już skręt kiszek murowany.....
Elfowa Rodzina trochę się spóźniła,ale za to rozruszała towarzycho trzech facetów (nie licząc mnie i dzieci), małe ElfoDzidzi siedziało spokojnie cały wieczór w kwiatowej opasce , a starsza Elfowa Córeczka pobiegła zaraz do reszty na dwór i coś tam robili, aż tak się ściemniło, że nie było już ich widać, więc trzeba było zapędzić ich do knajpy.....
W sumie jak Mój niepocieszony (bo jednak się udała imprezka) Mężul, po nich wylazł, to usłyszał jak Żuk wyje wniebogłosy na huśtawce, bo nie umie zejść, Elfinka próbuje Go jakoś ratować, a dwójka pozostałych skacze dookoła i całkiem zadowolona komentuje sytuację.....
Wii zdmuchnął świeczki z tortu za siebie i Brata, a grająca świeczka, którą tam wpakowałam, przygrywała nam "happy birthday" pół wieczoru, zamiast muzyki, aż El gestykulując podczas kolejnego Jej opowiadania,strąciła ją ze stołu wraz z pudełkiem kolorowych czekoladek od mego Małżula, a które potem - pozbierane z podłogi - służyły za pokarm dla zabawkowych piesków.....

                                                                           

Super czekoladki

Odbyło się wszystko świetnie, mimo wtopy z terminami i nawet nie chciało się wychodzić,
a Amik zwijając się z bólu , jak wspomniałam, nawet zrezygnował z pójścia do pracy ( a można tak?
o, można!), za to postanowił przejść się po jajka do sklepu, bo z tego bólu brzucha nie zjadł nic prócz trujących truskawek - choć Go namawiałam do mieszanki kurek, mięsa i szpinaku, którą tam podają, a zwie się tartą, jak myślałam, a oni to zwą kiszą (eee? to oczywiście mego Małża opinia).
Jajka i spacer to ciekawa kuracja na zatrucie łamane przez alergię, ale co tam, to i tak jedno z najmniejszych dziwactw Amika.....
                                                             
                                                                       

Tort nr 4 - dmuchanie

Na dzień dzisiejszy sezon urodzinowy zakończyła impreza Córci Pen, która odbyła się w sali zabaw całej z przeróżnych klocków lego, piankowych, magnesowych, plastikowych, dużych, małych kolorowych.....
Przywitała nas Solenizantka w ślicznej koronkowej białej sukieneczce z różową wstążką, Wii zachwycony wręczył jej prezent, ale zaraz nadbiegło milion innych dzieciaków z prezentami i gdzieś nam zginęła w klockach i torebkach prezentowych.....
Małż zły jak płastuga, bo zatoki Go męczą, więc marudził mi nieziemsko, ja nie wyspana jakaś przez te torty, albo napitki jabłkowe - nawet latte wypite wśród klocków mi nie pomogło,  Os za to bawił się w najlepsze, właził do zabudowań najstarszych dzieci i wyjadał w salce urodzinowej paluszki ze wszystkich talerzy oraz oblizywał łyżeczki i pił z kubeczków, mimo że Go goniłam i zabierałam.....
Wii za to siedział w kącie, budował jakiś samolot, coś mamrotał, że nikogo tu nie zna prócz Solenizantki i dziczył się tak z godzinę prawie, a jak się w końcu rozruszał, to trzeba było się zbierać.....Dobrze, że choć tort klockowy zjadł i oczywiście po wyjściu już zapowiedział, że koniecznie musimy tam wrócić.....
No - to wróci. Ze swoimi Dzieciakami.

                                                                           

W klockowym labiryncie

Żuk zasnął w samochodzie, ja jakoś potem też , bo słońce tak błogo przygrzewało, Wii czytał książkę o świętach, bo miał poczytać o Wielkanocy, a jakoś nałogowo wracał do listopada - "Święta Zamarłych"  i "Święta Podległości".....
a Małżul  pojechał sobie do Tesco nakupić tonę towarów w przecenie, by odreagować nerwy związane z powyższymi atrakcjami i wreszcie móc jeść tanio w domu.....

środa, 15 marca 2017

I ODŚWIEŻYĆ I NAWODNIĆ.....

Przez kilka ostatnich dni przebywała u mnie Moja Siostrzana dusza - Maja :)
Niespodziewane odwiedziny , po wielu latach od studiów na tak długo, przypomniały nam jak fajnie się razem mieszkało w akademiku, ile zawsze miałyśmy do obgadania, jak dobrze się rozumiałyśmy.....
Ona wzięła urlop od miliona zajęć, którymi zwykle jest obarczana i przyjechała do mnie na taki reset,
wiedząc , że ja nie jestem może zbyt mobilna z wesołym Dwulatkiem, ale czasem dysponuję.....
Właściwie większość tego czasu przegadałyśmy o życiu, wspomnieniach, facetach, dzieciach, marzeniach i pragnieniach, często trwało to do 3-ciej nad ranem, w różnej kondycji psychicznej i fizycznej, a często i procentowej .....;D
Aż Małżu nie miał gdzie się rozwalać z kompem i przerzucił się na łazienkę (którą musiał zwalniać, w razie potrzeby ;)
Towarzyszyła mi również w zaplanowanych wizytach lekarskich,
pojechałyśmy razem do Centrum Handlowego do laryngologa - ona prowadziła nasze auto, więc nie musiałyśmy się użerać z komunikacją, przypilnowała mi Osa i towarzyszyła przy kawie, którą zamówiłyśmy później łącznie z dwoma rogalikami francuskimi, które w rezultacie zjadłam ja sama, bo Ona nie chciała, a Os tylko nadgryzł swój i dalej psuł mi wszystko na telefonie (inaczej by nie usiedział!).
Byłyśmy też na zakupach, bo Maja chciała odświeżyć garderobę, więc Ona się przebierała w przebieralni, a ja latałam po sklepie z Osem na smyczy ( a tak, tej dziecięcej), która wzbudzała niezłą sensację, donosząc Mai ubrania.....
Nawiasem mówiąc taka smycz naprawdę chroni przed zgubieniem dziecka, bo On mknie tak szybko między wieszakami, że zaraz znika z oczu, a mały więc wcale Go nie widać!
Starsze panie patrzą z oburzeniem, młodsze mamy ze zrozumieniem, w każdym razie każdy się gapi.
Ochroniarz stwierdził, że świetny patent, bo nic nie zepsuje, a jakaś dziewczyna orzekła, że też musi sobie coś takiego sprawić.....
Nic dziwnego , że rzucaliśmy się w oczy.
Z naręczem spodni i bluzek w jednej ręce i smyczą z dzieckiem w drugiej wyglądałam na dość pokręcone induwidum, zwłaszcza, że biegałam to ciągnięta przez Osa na smyczy, to ja Go ciągnęłam do przebieralni, bo chciałam to załatwić szybko - wiadomo , zakupy z Dzieckiem nie mogą się zanadto przedłużyć.....
W końcu wybrałyśmy 2 pary spodni (kremowoplatynowe i czarne skórzane! 8D extra!), koszulkę kremową, bluzkę dżinsową, tunikę granatową, a do tego doniosłam jej okrągłe kolczyki w kolorze spodni i buty, również w tym ostatnio popularnym piaskowobladym czy może platynoworóżowym.....
Oś porwał także szarobiałego mięciutkiego lewka, latał z nim , przytulał i mówił doń :
 'Cici, Cici, Cici',
więc go też Mu kupiła.....

                           

                                                       Smycz na Dziecku z przodu i z tyłu,
                                                       oraz wspomniany 'Cici'
                                                                   od Cioci

Laryngolog za to wypisała mi skierowanie do szpitala na zabieg oczyszczania zatok, więc chyba się wstrzymam. Może mi się na wiosnę polepszy.....
W drodze powrotnej źle skręciłyśmy (taki ze mnie nawigator) i musiałyśmy wracać z 5 km, bo prawie wyjechałyśmy z miasta.....
Następna wizyta to były testy przeciwalergiczne  na alergeny wziewne Wii, te wyczekane i przekładane, a że daleko, to jechałyśmy już komunikacją, deszcz popadywał, biegłyśmy z Dziećmi na pociąg z parkingu, kupowały bilety w automacie tuż przed przyjazdem kolejki (dowiedziałam się, że automat przyjmuje tylko 10 i 20 zł papierowe, 50 zł to dla niego już za wiele.....;), zabawiały Małych w pociągu zapchanym ludźmi ("Ciocia,Ciocia" - wołał Osek - nie widać Cioci, Osiu -Jestem , jestem -głos znad tłumu -  mam Wii i Jego czapkę, spokojnie! ;); pomogła mi znieść wózek na peronie, bo oczywiście zjazdu nie było, czekałyśmy następnie na autobus, bo to przez całe miasto trzeba przejechać i gdy wreszcie dotarłyśmy Maja stwierdziła, że te podróże komunikacją to nie dla niej ;)
Ciągły bieg , taszczenie, szarpanie. Wychodząc z pociągu narobiłam sobie wielkiego siniaka na piszczeli prawej nogi, uderzywszy się wózkiem.....
Dobrze, że Maja była z Nami, bo przypilnowała Żuka, bowiem ja ze 20 min znów załatwiałam formalności, bo baby w recepcji po raz kolejny miały problem z płatnościami, po czym jak weszliśmy z Wii na testy, to się okazało, że lekarka wychodzi i 15 minut czekaliśmy na następną.....
Potem 20 minut testów, Os rozniósł już połowę przychodni ;) choć fakt, że Maja nieźle Go zagadywała, bo nie wrzeszczał.
Borsukowi wyszło kilka bąbli, więc niestety trzeba będzie skrupulatniej sprzątać w domu, bo kurz i grzyby się uwidoczniły. Także trawy, zboża i brzoza, więc katary i kichania wreszcie zaczynają się wyjaśniać.
Po testach poszłyśmy do McDonalda, bo Maja koniecznie chciała nam coś kupić, najedliśmy się wrapami i kurczakami (tylko Ona nic nie jadła, bo niby pani jej zapomniała dać zamawianego drugiego,a potem stwierdziła, że 5 frytek to aż nadto dla niej, więcej nie przełknie....)
Dzieciaki dostały jakieś dziwne maski, w których biegały potem po całym korytarzu, bawiąc lub denerwując innych ludzi.....

                                                                           

Zamaskowany Żuk

Na koniec musiałyśmy zaliczyć łazienkę.
Maja z Osem czekali na nas przed wejściem , a ja wzięłam Wii , co chciał sikać , patrzę gdzie znaczek damskiej i włazimy.
Ciągnę Małego , wchodzimy do części z kiblami, słyszę męskie głosy (jakiś chłop w damskiej?), zerknęłam na ścianę, o! pisuary....., i cap za drzwi kibelka, bo chyba wolne, skoro nie czerwone przy zamku,
otwieram , a tam chłop sika.....
Zatkało mnie, zamknęłam drzwi wykrztusiwszy 'przepraszam' , Wii patrzy na mnie nic nie rozumiejąc, rozglądnęłam się bardziej świadomie i wypadłam stamtąd cała speszona, ciągnąc Borsuka za sobą. Wpadam na Maje pod drzwiami, a ta z anielskim spokojem mówi mi, że właśnie się dziwiła, czego poszłam do męskiego.....
Ech , sama nie wiem.....
Nawet pisuary mi nic nie powiedziały.....
W sumie uśmiałyśmy się z tego.....

Następnego dnia rano Maja zaczęła narzekać, że nasza woda  jest jakaś niedobra i chyba  filtr nam się wyczerpał. Stwierdziłam, że przesadza trochę, może faktycznie jakaś taka bardziej wyjałowiona, ale zmiana filtra dopiero za 2 tygodnie.
Zrobiłam Jej zieloną smakową herbatę, by Ją zachęcić do zdrowego napitku, sobie też nalałam , wypiłam pół kubka i zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie coś się w tym filtrze nie zepsuło, bo jakaś mdła ta herbata.....
Maja tylko spróbowała i wylała, zaklinając się, że już nigdy zielonej herbaty nie wypije.....
Potem narzekała na kawę, że znów dziwnie smakuje, ale kawa musi być gorzka ( i czasem mdła), więc wypiłyśmy z wedlowskim torcikiem od Małża, który też na Dzień Kobiet dostałam i marudziłam, więc powiedział, że go podaruje komuś w pracy jak go nie chcę, więc go zżerałyśmy, bo jeszcze czego! Ciekawe komu by dał torcik wedlowski z napisem "Kocham Cię" ?!?
Jak wrócił z pracy powiedziałam Mu , że musimy zmienić filtr, bo się zepsuł, bo woda z niego niedobra, po czym spróbował i mówi, że nic nie czuje.
Spróbowałyśmy i my i faktycznie całkiem dobra woda!
Już nie mdła!
Małż stwierdził, że przesadzamy, nie wlewa tam innej wody niż z kranu, wczoraj co prawda wlał wodę, którą miałam na ryż nastawić (a On się rozmyślił i orzekł, że nie będzie jadł ryżu) , więc została w rondlu,ale też była prosto z kranu.....
No tak, prosto. Tyle że ja ją już zdążyłam posolić na to gotowanie.....
.....
Wyszło więc na to , że karmiłam Maję osoloną przefiltrowaną wodą, zamiast polubić - znienawidziła zieloną herbatę i ledwie wmusiła posoloną kawę.....

Hehe chciałam Ją nawodnić, po tygodniu 'odwadniania' ;B

niedziela, 12 marca 2017

KTO NOCĄ WPAŚĆ MOŻE.....

Jak już wielokrotnie wspominałam, w domu mogą przydarzyć się przedziwne rzeczy, więc trzeba z niego wychodzić, bo tak samo on bezpieczny , jak i przestrzeń poza nim , a co ma być, to będzie - co komu pisane (i gdzie.....).
Gdy wprowadziliśmy się do tego mieszkania, a nasz 1 Syn miał dopiero kilka miesięcy,
latem w środku nocy obudził mnie łopot skrzydeł we własnej sypialni - coś czarnego latało nade mną tam i z powrotem!!!!! Mojego Małża nie obudził, więc musiałam Go mocno potrząsnąć i uświadomić, że czort jakiś nam do pokoju wpadł,a sama skoczyłam do łóżeczka Dziecka i zakryłam je szczelnie kocem od góry (łącznie z moją głową ;), bo był to nietoperz, rzecz jasna, a kto wie w czyje włosy zechce się wplątać (nawet jeśli to przesąd).
Małżul ganiał za nim po pokoju tam i z powrotem, gdy my chowaliśmy się pod kocem, otworzył balkon  i okno i po kilku minutach bieganiny wszystko ucichło.
Najprawdopodobniej nietoperz uciekł, aczkolwiek Małż twierdzi, że trzepnął go koszulą i pozostaje ewentualność, że wlazł za szafę, ale od tamtej pory się nie ujawnił, więc ostatecznie tam zdechł.....
Oczywiście sprawdziłam, że jeśli nietoperz wpada do domu oznacza to szczęście w tymże, więc w zasadzie uwierzyłam w ten symbol ;)
Historyjkę powyższą opowiedziałam tak dla porównania z kolejną, która wydarzyła się obecnie w piątek wieczorem po godz. 22:30.....
Małżu spał smacznie w pokoju z Osem, a ja przysypiałam w drugim przed telewizorem.
Od jakiegoś czasu wydawało mi się , że słyszę miauczenie, to ciszej to głośniej, już sama nie wiedziałam , czy mi się to śni,czy może to z telewizora (bo nie bardzo oglądałam, a coś tam leciało.....). W końcu się przebudziłam, bo miauczenie zaczęło dobiegać z bardzo bliska, jakby się nam ktoś tłukł do drzwi do tego, a w końcu mieszkamy na 3-cim piętrze, więc koty pod oknem nie chodzą.....
Usłyszałam także , że otwierają się jakieś drzwi i myślę 'kot chyba chodzi, to ktoś wylazł i może się nim zajmie'. Ułożyłam się wygodnie , a tu pukanie i dzwonek do drzwi!
Zważywszy na późną porę i mój negliż (koszulka na ramiączkach do spania) poleciałam po Małżulka, budzę Go i szepcę (by nie zbudzić Osa), że kot miauczy i ktoś do drzwi się dobija!
Ten wstał - widać , że nie przytomny - patrzy na mnie osłupiały -jaki kot, jaki dzwonek?! - ale dzielnie poszedł i jak pukanie się powtórzyło, wyjrzał przez wizjer, mruknął 'sąsiad' i otworzył drzwi.
Właśnie wychyliłam się zza winkla, a tu momentalnie, do naszego mieszkania wpada jak strzała czarny cień, Małż zaczyna za nim gonić wrzeszcząc 'psik,psik' albo coś w stylu 'paszoł' , a ten po ścianach , po kanapie, w moją stronę - rzuciłam się jak szalona zamknąć drzwi od pokojów Dzieci, by to czarne , dzikie kocisko (którym się zjawa okazała) do nich nie wpadło, po czym zaczęłam wrzeszczeć na sąsiada po co nam wpuścił tego kota, Dzieci pobudzi, dom zdemoluje, zgłupiał czy co!!!!!?????
 A ten spokojnie mówi, że myślał, że nasz..... !!!!!
Małż ganiał za przerażonym kotem po sufitach i meblach,a sąsiad stwierdził, że nie zrobił tego specjalnie i sobie poszedł!!!!!
Gdyby nie to , że usłyszałam jak Żuk płacze, to bym pewnie poleciała za nim z gębą, ale musiałam uspokoić Malca. Kot miauczał co chwila dość nerwowo i gdy wyjrzałam z pokoju, rzucił się właśnie na parapet odbił od okna i władował na drugi, strącił doniczkę z kwiatkiem Małża i wlazł za drugi (moje drzewko szczęścia! 8O) Donica była wielka, więc nie dała się tak łatwo strącić, zaplątał się w gałęzie, utkwił tam i zaczął przeraźliwie miauczeć.
Małż poodsuwał wszystko i gdy wyszłam Mu pomóc ( z daleka),bo Os usnął, to zobaczyłam jak zbliża się do kota na parapecie z wielkim worem z tworzywa jak plandeka i coś pod nosem mruczy.
Jak mnie zobaczył, to pyta, czy go zabić!!!!!
CO!!!!!????? Zabić KOTA!!!!!????? W naszym mieszkaniu!!!!!?????
Kot to takie przecież ludzkie zwierzę, chyba zwariował, nie posądzałam Go o takie mordercze instynkta, to pewnie za ten rozwalony kwiatek, który lubił, był taki wściekły na kocisko.....
Rośliny ponad zwierzęta !?!
Więc najpierw chciałam uspokoić kota, przemawiając do niego ,co na nic się zdało, mało mnie nie podrapał, gdy z ręką się zbliżałam ;/,
potem chciałam dać mu kiełbasy, czego Małż stanowczo mi zabronił,
w końcu zaproponowałam pojednawczo, by spróbował go złapać do wora i wynieść na dwór.
Po kilku próbach, strąconej z parapetu figurce misia ( wykonanej przez Wii) , zerwaniu paru gałęzi drzewka szczęścia i kilku ostrzegawczych miaukach udało się Małżowi tak uchwycić kota do wora, by Go nie podrapał i wynieść go na dwór.....
Pozostało nam po tym tylko sprzątanie rozwalonej ziemi , doniczki, kwiecia, rozlanej wody, postrącanych motylków i kartek (tak , tak, mam zwykle zapchany parapet , jak widać na zdj. profilowym ;) oraz przewróconego bukietu tulipanów, który dostałam na dzień kobiet od Mężulka , a obecnie wyglądał jak wielka sterta liści, płatków i łodyg zalana wodą i doprawiona szkłem.....
Miauczenie dobiegło jeszcze z dworu ze dwa czy trzy razy i widocznie kot odmaszerował zadowolony, pozostawiając po sobie pogrom.
Jak potem przeczytałam, że jeśli kot przybłąka się do domu , to znaczy szczęście, ale trzeba go przygarnąć, to Małżu powiedział, że do reszty już oszalałam, przecież on był dziki i pewnie się wślizgnął na klatkę i że my mieszkamy najwyżej , to do nas się dobijał, a poza tym niech się cieszy, że z życiem uszedł.....
W sumie ja też się cieszę , bo jak sprawdziłam, zabicie kota, to katastrofa, więc może szczęścia nie przygarnęliśmy, ale przynajmniej katastrofy uniknęliśmy.....

                                                                         

Tulipany z Dnia Kobiet jeszcze przed masakrą.....